Czy Mieczysław F. Rakowski rzeczywiście ułaskawił oskarżonego o podłożenie bomby pod aulę opolskiej uczelni Ryszarda Kowalczyka? - Osadzony na dnie kręgów piekielnych na 25 lat chwyta się wszelkiej nadziei. Napisałem do Rakowskiego, wszystko wskazuje na to, że mi pomógł - mówi portalowi tvn24.pl Kowalczyk.
Potężny wybuch wstrząsnął aulą Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu w nocy z 5 na 6 października 1971. Ściany wytrzymały, ale zawalony dach przygniótł rzędy krzeseł i katedrę. Ładunek – 120 kilogramów materiałów wybuchowych – podłożył pracownik techniczny uczelni Jerzy Kowalczyk, a pomagał mu jego brat Ryszard, wykładowca.
Początkowo bracia nie zamierzali wcale wysadzać auli, choć ta w latach 70. służyła bardziej akademiom ku czci i partyjnym zebraniom niż studentom (to tam ówczesny premier Józef Cyrankiewicz powtarzał swoje słynne przemówienie o ręce podniesionej na władzę ludową, którą rzeczona władza odrąbie). Dlatego kolejną milicyjną akademię Kowalczykowie planowali zakłócić. - Chcieliśmy, żeby nad ich głowami eksplodowała petarda z farbą. Tak, żeby krzywdy nie zrobić, a ośmieszyć – mówi portalowi tvn24.pl Ryszard Kowalczyk. Do akcji przygotowywali się tygodniami.
"Nie sprzeciwiłem się wysadzeniu auli"
- Brat, który był mózgiem całej operacji, robił rozeznanie, gdzie umieścić bombę. A to był i jest człowiek bardzo uzdolniony, no i nie zna strachu. Wielokrotnie chodził po pełnych szczurów kanałach ciepłowniczych pod aulą, a jak raz na włazie w garażu stanął samochód, to musiał tam ponad dobę siedzieć – wspomina.
Brat, który był mózgiem całej operacji, robił rozeznanie, gdzie umieścić bombę. A to był i jest człowiek bardzo uzdolniony, no i nie zna strachu. Wielokrotnie chodził po tych pełnych szczurów kanałach ciepłowniczych pod aulą, a jak raz na włazie w garażu samochód stanął, to musiał tam ponad dobę siedzieć Ryszard Kowalczyk
Wpadli przez zielony kabel
Ładunek wybuchł w nocy, kiedy w auli Akademii nikogo nie było. Nikt nie ucierpiał. Jak mówi Ryszard Kowalczyk, jego brat specjalnie tak umieścił materiały wybuchowe, by siła eksplozji poszła w górę i nikt, kto by się przypadkiem znalazł na zewnątrz, nie ucierpiał. Bracia wpadli przez kabel, który nie spalił się podczas eksplozji. - On był taki charakterystyczny, zielony w cętki, i to zawęziło krąg poszukiwań do pracowników warsztatu wydziału fizyki. Brat znalazł się pod obserwacją i szybko do niego dotarli. Ale planując to - jak chyba każdy, kto coś złego robi - byliśmy pewni, że się nie wyda – mówi Kowalczyk.
Sprawa wysadzenia auli tuż przed galą milicji była dla władz niesłychanie ambicjonalna i nie szczędzono na nią sił ani środków. - Jak już śledztwo zostało zakończone w tej sprawie, to jeden z oficerów na Rakowieckiej, taki sadysta z krótkimi paluszkami, powiedział mi, że odbudowa auli to jest nic, w porównaniu z kosztami, jakie ponieśli przeprowadzając eksperymenty pirotechniczne. Samego trotylu zużyli ponad 5 ton – wspomina były więzień.
Czy próbowałem go powstrzymać? Jak już zamontował ten ładunek, to rozmawialiśmy na ten temat i ja się nie sprzeciwiłem. Według sądu – zaakceptowałem jego plan. Mam świadomość, że być może rzeczywiście mogłem go od tego odwieść, ale tego nie zrobiłem Ryszard Kowalczyk
Dwie kary śmierci
Proces odbył się przy drzwiach zamkniętych. – Miałem świadomość, że żaden adwokat mi nie pomoże. Prokurator żądał dla mnie i dla brata kary śmierci. Straszna rzecz. Człowiek nie chce w to wierzyć. Ale później sąd wymierzył mi karę 25 lat więzienia, a karę śmierci bratu. On dopiero przeżył swoje, zanim Rada Państwa po pół roku go ułaskawiła – mówi Kowalczyk.
W 1972 roku, gdy został uwięziony, nie wiedział, kim był Mieczysław F. Rakowski, wówczas naczelny „Polityki”. – Pierwszy raz usłyszałem jego wypowiedź w radiu z więziennego głośnika. To, co mówił, wydało mi się składne i sensowne. Kiedy został wicepremierem, pomyślałem, że to człowiek, który dobrze ocenia rzeczywistość, mimo że komunista, i spróbuję do niego napisać prośbę o ułaskawienie - wspomina Kowalczyk.
Przemycony w bucie list
Rakowski, wtedy wicepremier w rządzie Wojciecha Jaruzelskiego, otrzymał prośbę Kowalczyka w 1983 r. Ćwierć wieku później w liście do Stefana Niesiołowskiego przyznał, że zrobiła na nim wrażenie. - Sam mówię do siebie: "ty sentymentalny ośle", ale z kolei ze zbyt wieloma ludzkimi nieszczęściami miałem w życiu do czynienia, bym mógł taki list zlekceważyć – opisywał były premier.
Chyba z pół roku pisałem list do Rakowskiego. Zastanawiałem się nad każdym słowem, potem wykaligrafowałem go tuszem, który specjalnie zdobyłem. Tonący chwyta się brzytwy, a osadzony na dnie kręgów piekielnych na 25 lat chwyta się wszelkiej nadziei Ryszard Kowalczyk
Teraz Kowalczyk przyznaje, że napisanie listu nie przyszło mu łatwo. - Chyba z pół roku go pisałem. Zastanawiałem się nad każdym słowem, potem wykaligrafowałem tuszem, który specjalnie zdobyłem. Tonący chwyta się brzytwy, a osadzony na dnie kręgów piekielnych na 25 lat chwyta się wszelkiej nadziei – mówi. Przemycony w specjalnej wkładce w bucie list najpierw trafił do żony Kowalczyka, a potem do znajomego dziennikarza, który przekazał go Rakowskiemu.
Rakowski spełnił prośbę więźnia?
Odpowiedzi nie było. Ale po kilku miesiącach, w sierpniu 1983 roku, Kowalczyk dekretem Rady Państwa został ułaskawiony. - Nie wiem, czy stało się to dzięki decyzji Rakowskiego, czy jego wpływom. To wiedział tylko on, a tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Ale po moim wyjściu z więzienia skontaktował się ze mną dziennikarz, który przekazywał list i powiedział, że wypadałoby premierowi podziękować – mówi były więzień.
Ryszard Kowalczyk został zwolniony warunkowo. Nie mógł wrócić do pracy na uczelni, musiał spłacić grzywnę i koszy procesu. Pracę programisty znalazł dzięki poręczeniu byłej uczennicy. W 1988 roku wrócił na uczelnię, ale bez prawa do uczenia studentów. Zmieniło się to dopiero w 1991 roku, gdy decyzją ówczesnego prezydenta jego wyrok został zatarty.
Nie wiem, czy stało się to dzięki decyzji Rakowskiego, czy jego wpływom. To wiedział tylko on, a tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Ale po moim wyjściu z więzienia skontaktował się ze mną dziennikarz, który mi wcześniej pomógł i powiedział, że wypadałoby premierowi podziękować Ryszard Kowalczyk
"Będziesz uczyć, ale dwa metry pod ziemią"
- Zwróciłem się do Lecha Wałęsy, tego od plusów dodatnich i ujemnych - niech mu słoneczko długo świeci, i dzięki niemu zostałem ponownie nauczycielem akademickim. Niech pani sobie wyobrazi: gdy byłem przesłuchiwany na Rakowieckiej, to takie dwie kanalie – bo oni się nade mną bardzo znęcali - rozmawiały między sobą. I jeden z nich mówi do drugiego: Ty, uważaj, bo on jeszcze twoje dzieci będzie uczył. Drugi na to: - Tak, będzie, ale dwa metry pod ziemią, a wcześniej na stryczku zawiśnie. I stała się rzecz nieprawdopodobna, cud, o jakim nawet nie śniłem: znów mogłem uczyć – mówi Kowalczyk.
Ryszard Kowalczyk jest teraz na emeryturze, a jego brat Jerzy, który wyszedł z więzienia w 1985 roku, zaszył się na torfowiskach, mieszka w barakowozie i unika kontaktów. Czy Kowalczyk żałuje, że nie powstrzymał wtedy brata?
- Zrobiliśmy coś złego, ale patrzę na to filozoficznie: przeszłości nie da się odwrócić i krokodyle łzy nie pomogą. Ale z perspektywy lat widzę, że gra nie była warta świeczki, zwłaszcza ze względu na tragedię mojej rodziny. No i do dziś mam straszne sny. Śni mi się więzienie, w którym spędziłem prawie 12 lat.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn