Mogę widywać mojego syna, który leży w inkubatorze, dwa razy w tygodniu po 15 minut. To maleńka istota, którą rządzą tylko instynkty. Teraz instynkt mówi mu, że on jest porzucony, jest sam, że matka go zostawiła - powiedziała Aleksandra Filiks, mama miesięcznego Witka. Ta świadomość - dodała - "nie daje jej żyć", dlatego postanowiła "walczyć o kontakt z synem".
Aleksandra Filiks jest matką miesięcznego Witka. Jej syn przebywa w inkubatorze w szpitalu Zdroje w Szczecinie. W związku z sytuacją epidemiczną wizyty w szpitalu zostały bardzo ograniczone. O swojej sytuacji opowiedziała reporterce "Faktów" TVN.
- Synek urodził się przedwcześnie, w 30 tygodniu. Już przy porodzie nie dostałam syna do rąk, dziecko zostało od razu włożone do inkubatora. Następny raz widziałam go siedem godzin później - mówiła.
Początkowo, gdy pani Aleksandra przez pięć dni leżała w szpitalu po porodzie, mogła chodzić do dziecka dwa razy dziennie - o godzinie 12 i 17.
- Sytuacja zmieniła się, gdy wyszłam ze szpitala. Wtedy zaczął obowiązywać harmonogram spotkań. Musiałam wpisać się w ten harmonogram i wyznaczyć dwa dni w tygodniu, kiedy będę mogła spotykać się z dzieckiem. Te spotkania odbywam w środy i w soboty. Trwają 15 minut - powiedziała.
Dla matki taka sytuacja "jest nie do opisania". - Są dni, chwile, gdy nie sposób sobie z tym poradzić. Ja jestem dorosła, świadoma, potrafię sobie to wytłumaczyć, szukać pomocy, walczyć. A on tam jest sam. Świadomość, że on tam jest sam, to maleństwo… Jemu się nie wytłumaczy, on nie rozumie. To maleńka istota, którą rządzą tylko instynkty. Jego instynkt teraz mówi mu, że on jest porzucony, jest sam, że matka zostawiła. Ta świadomość nie daje żyć - mówiła z łzami w oczach matka miesięcznego Witka.
"Postanowiłam walczyć o kontakt z synem i przestać liczyć na łaskę personelu medycznego"
Dodała, że "są na oddziale wspaniałe pielęgniarki, cudowne, empatyczne kobiety", które w miarę możliwości przymykają oko na limitowany czas wizyt. - Udają, że mnie nie widzą albo koniecznie muszą zrobić coś w innym pomieszczeniu i często spędzam przy inkubatorze więcej niż 15 minut - wyjaśniała Aleksandra Filiks.
Zaznaczyła jednak, że są też takie pielęgniarki, które "gdyby mogły, stałyby ze stoperem" i odliczały czas do końca wizyty.
- Taka sytuacja miała miejsce w minioną środę. Pani po 15 minutach nakrzyczała na mnie, że mój czas minął i muszę natychmiast wyjść, bo już czekają inni rodzice. Nawet nie mogłam się z dzieckiem pożegnać. Ja rozumiem, że każdy chce się spotkać z dzieckiem, więc po prostu odeszłam od inkubatora i wyszłam do poczekalni. Zanim się ubrałam i zabrałam swoje rzeczy, nikt nie przyszedł, nikt nie czekał. Usiadłam i poczekałam, żeby się przekonać i się uspokoić. Nikt nie przyszedł. Ja mogłam stać przy inkubatorze chociażby te 10 minut dłużej, gdy nikogo nie było w poczekalni - mówiła.
Ta sytuacja sprawiła, że pani Aleksandra postanowiła "walczyć o swój kontakt z synem i przestać liczyć na łaskę lub niełaskę personelu medycznego". Jak poinformowała, zgłosiła sprawę do kilku fundacji i biur posłów.
W Łodzi rodzice zamieszkali w szpitalu
Na początku października w Łodzi odbył się protest grupy rodziców, którzy - z powodu pandemii i problemów lokalowych Centrum Zdrowia Matki Polki - nie mogli od tygodni zobaczyć swoich chorych, małych dzieci.
Rzecznik szpitala tłumaczył wtedy, że ze względów sanitarnych rodzice, by widzieć dzieci, muszą mieszkać w oddziałowym hotelu. Ten jednak mieści jedynie 34 osoby i jest już pełny.
Po proteście przekształcono dotychczasową salę izolatorium na pomieszczenie, w którym może przebywać 30 rodziców. Muszą się jednak liczyć z tym, że nie będą mogli opuszczać placówki do momentu wypisu ich dzieci.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24