Czy tysiące spraw sądowych trzeba będzie powtarzać, uchylać wyroki, wznawiać procesy? - Może być trzęsienie ziemi - przyznają prawnicy po wczorajszym orzeczeniu Sądu Najwyższego - pisze "Gazeta Wyborcza".
- O matko! To otwarcie puszki Pandory - nie mogli uwierzyć mec. Artur Wdowczyk, Łukasz Żak i inni prawnicy, którzy przyszli wczoraj do Sądu Najwyższego. Bo uchwała SN w sprawie delegacji dla sędziów rujnuje dotychczasową praktykę sądową - relacjonuje dziennik. Co się stało? SN odpowiadał na pytanie warszawskiego sądu apelacyjnego w cywilnej sprawie o zapłatę 152 tys. zł. Miał rozstrzygnąć, czy w składzie sądu może być sędzia, którego delegację podpisał podsekretarz stanu w resorcie sprawiedliwości. Wątpliwości były, bo już w kwietniu w innej cywilnej sprawie SN zakwestionował takie uprawnienie podsekretarza. Wczoraj sędziowie Jacek Gudowski, Gerard Bieniek i Elżbieta Skowrońska-Bocian poszli dalej. - Uprawnienie delegowania do pełnienia obowiązków sędziego w innym sądzie przysługuje wyłącznie ministrowi sprawiedliwości i nie może być przenoszone na inne osoby - powiedział sędzia Gudowski. Podkreślił, że decyzja ministra o delegowaniu ingeruje w zakres władzy sądowniczej. Dlatego przepis ustawy o ustroju sądów interpretować trzeba ściśle: delegowanie przysługuje tylko ministrowi osobiście, a jeśli nie ma ministra, to premierowi. Według danych resortu w całej Polsce w sądach okręgowych na delegacjach było wczoraj 384 sędziów (jeden na dziewięciu), w sądach apelacyjnych - 44 (co dziesiąty). W warszawskim sądzie okręgowym na 65 delegowanych tylko jeden miał podpis ministra Ziobro. - Tak było od lat, opowiadają najstarsi sędziowie - słyszymy od sędziego Wojciecha Małka. Ile spraw delegowani prowadzili, ile już wydali wyroków - nikt nie potrafił odpowiedzieć "Gazecie Wyborczej".
Źródło: "Gazeta Wyborcza"