Wiatr przegnał chmury i odsłonił ośnieżony szczyt Giewontu, obramowany błękitem nieba i zielenią lasu. W koronie sosen (z tarasu widzę tylko ich czubki) rozśpiewały się ptaki. Promień słońca położył się jasną plamą na kartach czytanej przeze mnie powieści Coetzee’go. Samotna biała kobieta już od ponad stu stron umiera na raka. Resztkami sił, instynktownie, czepia się życia, choć wie, że od tego wyroku nie ma odwołania.
Wokół niej wali się system apartheidu. Coraz bardziej cyniczni biali zabijają coraz bardziej bezczelnych czarnych. Osłupiała w obliczu okrucieństwa, hipokryzji, pogardy i nienawiści, zbryzgana krwią niewinnych ofiar, toczona wewnątrz przez „robaka” choroby, odchodzi niepogodzona ze śmiercią i niepogodzona z życiem.
Zapach śmierci, rozkładu, butwienia miesza się z zapachem krokusów, widzianych wczoraj na łąkach pod reglami. Przypominam sobie moje spotkania ze śmiercią.
Mężczyzna, który rzucił się z wiaduktu mostu Poniatowskiego niemal wprost w ramiona kobiety, przechodzącej ulicą 3-go maja. Wpadła w histerię. Zbiegli się ludzie. Patrzyli na pokrwawione ciało, otwarte złamanie nogi, nagą kość wystającą spod skóry, ostatnie drgawki samobójcy. Byłem tam, wracałem z podstawówki. Szedłem za kobietą.
Sąsiad-dozorca, który powiesił się w łazience po trzech dniach picia. Rozpaczliwe bębnienie jego żony do moich drzwi. Właśnie wróciła z zakupów. Już go odcięła. Zabrałem się do masażu serca. Nie było jej trzy godziny, rdzeń kręgowy wisielca pewnie został przerwany, ale nie sposób biernie czekać na przyjazd pogotowia. Pamiętam odór alkoholu i swoją niemoc, niemożność zmuszenia się do sztucznego oddychania. Poleciłem to jego żonie. Był Wielki Piątek. Chwilę przedtem stałem w oknie parteru, zwabiony dramatycznym hałasem, robionym przez ptaki. Stado wron próbowało wystraszyć młodego kota. Wahał się, czy dobić wlokącego się po jezdni rannego ptaka. Już wydawało się, że odstąpił, ptak dowlókł się pod samochód, gdy nagle instynkt kota kazał mu rzucić się na ofiarę i było po wszystkim. Wtedy rozległo się walenie do drzwi…
Mężczyzna z domku na wsi, dwie działki dalej. Najpierw długie, rozpaczliwe wołanie: Basiu, Basiuu… Odłożyłem książkę, wyszedłem na drogę, spokojnie poszedłem w stronę głosu, przyciągany przez niepokój, czy może ciekawość. W głębi działki starsza kobieta pochylała się nad leżącym mężczyzną. Przeskoczyłem przez bramę. Dobiegłem. Zacząłem masaż, ona pobiegła do domu, do słabo słyszącej siostry. Zadzwoniły po pogotowie. Za późno.
Pacjent w szpitalu. Ustała akcja serca, włączył się alarm, rzuciłem mopa, wziąłem się za masaż, pielęgniarka za ambu. Rytm wrócił, akcję przejął lekarz, ale wkrótce potem pacjent zmarł.
Inny pacjent, wyjątkowo absorbujący. Tygodniami woziłem go na badania, rozmawiałem, nawet coś pichciłem, podgrzewałem. Marudził, zamęczał, rozczulał się nad sobą. Miał rację. Patrzyłem, gdy otwarto mu klatkę i operowano. Mijały godziny, zmienili się lekarze, poszedłem do domu. Kolejny dyżur przypadł w dniu sekcji zwłok. Poszedłem. Na kamiennym stole leżał on. Nikt nie powiedział mi, że nie żyje...
Inni pacjenci, inne sekcje i „zimny chirurg” z pomocnikiem o rozbieganych oczach. Otwarte koryto ciała, blade i zimne, wypełnione ciemną krwią. W nogach jakby przenośny stolik do łóżka, a właściwie tacka, na której lekarz, ciach-ciach, kroił wyjęte narządy, jak w chińskiej kuchni. Potem wielka igła i czerwona tasiemka, by dokończyć szycie. Pod ubraniem i tak nikt nie zauważy.
Moja Babcia na katafalku, ostatni uśmiech i spojrzenie Dziadka…
Anonimowe ciało do preparowania na zajęciach z anatomii, z czasem pleśniejące na plecach – pewnie wiecznie podpity pan Robert trochę je zaniedbywał. Gryzący w oczy zapach formaliny, zakaz używania gumowych rękawiczek, zakaz jedzenia w sali, później coraz mniej przestrzegany. Preparaty mniejsze, „cząstkowe” i koleżanki objaśniające np. budowę narządów męskich, pokazywanych pincetą (ciemnobrązowe, wysuszone, porwane na strzępy).