W Ameryce istnieje określenie „ writer's block” ,oznacza ono niemożliwa do przezwyciężenia niechęć do napisania czegokolwiek. Coś takiego chyba mnie dopadło… Ale zdarza się, że „writer's block” ustępuje. Najczęściej na skutek nagłego impulsu, niespodziewanego wydarzenia, wstrząsu uwalniającego zahamowane emocje. To jest mój przypadek. Wstrząsnął mną zwrot oświadczenia lustracyjnego.
Złożyłem to oświadczenie po długich wahaniach. Najpierw wahałem czy je wypełnić, czy może przyłączyć się do kontestatorów. Że ustawa lustracyjna była knotem legislacyjnym wszyscy wiedzą, więc czułem opór przed podporządkowanie się głupiemu prawu. Z drugiej strony głupich przepisów jest w naszym kraju nieprzebrane bogactwo i właściwie obywatel, któremu zależy na jakim takim ładzie publicznym powinien protestować kilka razy dziennie. Np. proszę mi wyjaśnić czemu służy obowiązek meldunkowy, albo jakie jest uzasadnienie dla obowiązującej ordynacji wyborczej. Ta ordynacja dobrze służy jedynie bossom partyjnym, którzy za pieniądze wpisują na listy partyjne rożne podejrzane indywidua i te indywidua zasiadają potem w parlamencie. Głównie jako posłowie Samoobrony. Z tego jednak nie wynika, że bojkotuje wybory albo mieszkam bez zameldowania. Więc zdecydowałem, że złożę oświadczenie lustracyjne. Dla świętego spokoju i żeby nie utrudniać życia memu pracodawcy, który musiałby mnie wyrzucać a pewnie, wołałby tego uniknąć. Kiedy ta niełatwa decyzja była już za mną miałem kolejny problem: co zeznać ? Współpracowałem, czy nie z organami opresji? Wśród wymienionych w ustawie organów znalazła się cenzura. W PRL – u byłem dziennikarzem przez dwadzieścia lat. Z cenzurą stykałem się regularnie. Jako sekretarz redakcji kłóciłem się, spierałem, ale też układałem i chcąc nie chcąc na koniec nanosiłem zalecane przez nią skreślania, nie tylko w tekstach własnych ale i cudzych. Naruszałem więc w ten sposób prawa człowieka i obywatela. Z drugiej jednak nie czyniłem tego w sposób tajny ale całkowicie jawnie. No więc na kwestionariuszu zaznaczyłem , ze „ nie pracowałem”, „nie pełniłem” i „nie byłem”. I taki kwestionariusz złożyłem w biurze kadr. Nie pozbyłem się jednak wątpliwości, bo z prawdziwymi organami bezpieczeństwa miałem też do czynienia.
Po raz pierwszy, w roku chyba 1964, dostałem wezwanie na Rakowiecką. Tam poddany zostałem przesłuchaniu. Przedmiotem przesłuchania była znajomość z amerykańskim szpiegiem. Wystraszyłem się nie na żarty. Ten szpieg to był przyjaciel mojej rodziny, który przyjechał do Polski z krótką wizytą z Ameryki. Nazywał się Stanisław Strzetelski, i był – o czym zresztą nie wiedziałem wówczas - emerytowanym dyrektorem nowojorskiego biura Wolnej Europy. Przebiegu przesłuchania dokładnie nie pamiętam, pamiętam jednak, że na koniec padło pytanie: czy nie wybieram się za granicę. Zeznałem, że w istocie mam zamiar pojechać do Francji.
Moja ówczesna żona, pojechała tam na saksy i pracowała jako kreślarz w jakimś biurze projektów. Była to pierwotna forma emigracji zarobkowej, takiej jak dziś do Anglii czy Irlandii. Różnica jest tylko taka, że teraz wszyscy leją łzy nad ciężkim losem wygnańców a wtedy ludność 'peerelu' zazdrościła szczęśliwcom, którym udało się wyjechać. Przebicie finansowe było jeszcze lepsze niż dziś. W Francji kupowało się garsonki i płaszcze ortalionowe i słało w paczkach do Polski. Za jeden ortalion prestiżowy komis na Nowym Świecie płacił równowartość miesięcznej pensji. Żona we Francji i wyjazd kusiły wizją szybkiego wzbogacenia.
Kiedy ubek usłyszał, że w istocie wybieram się w podroż ożywił się bardzo. Surowość, towarzysząca pytaniom o szpiega, ustąpiła. Pojawiło się ciepło a nawet troska i serdeczność. Radował się, że w młodym wieku będę miał okazje poznać trochę świata i że tą wiedzę z pewnością wykorzystam dla dobra naszej ojczyzny. Jego pokoleniu takie szanse nie były dane – mówił - a w głosie jego dźwięczała gorycz. Miał tylko jedną prośbę: abym po powrocie zechciał się z nim spotkać i podzielił wrażeniami z podroży. Kiedy wyjąkałem strachliwie, że chyba nie będę miał ochoty, zasmucił się głęboko i rzekł z zmartwiony, że być może ryzykuje odmowę paszportu. Paszport jednak dostałem. Po powrocie denerwowałem się, ze znowu mnie wezwą ale nie wezwali.
Minęło kilkanaście lat. Byłem już poważnym redaktorem. Wybierałem się do Ameryki na stypendium, załatwione trochę psim swędem, przez znajomości w ambasadzie amerykańskiej. Tuż przed wyjazdem, do redakcji zgłosiło się dwóch panów. Przedstawili się jako pracownicy kontrwywiadu. Wyrazili radość z powodu mojego wyjazdu i zapytali czy spotkam w Ameryce Strzetelskiego. Odpowiedziałem , że nie spotkam, bo Strzetelski nie żyje. Trochę się zmieszali, ale szybko przeszli do meritum. Będzie Pan tam spotykał różnych ludzi, zobaczy Pan wiele interesujących rzeczy, więc bylibyśmy radzi wysłuchać pańskich opinii po powrocie. Usiłowałem ich zniechęcić, że będę jedynie na jakimś odległym od świata uniwersytecie, że mam zamiar siedzieć w bibliotekach, ze nikogo nie zobaczę. Uspokajali że nie chodzi o donoszenie, że oni są z kontrwywiadu. Tłumaczyłem się, że ja się ani do wywiadu ani kontrwywiadu nie nadaje i na tym się skończyło. Myślałem, że dali mi spokój.
Upłynęło pół roku, wróciłem do Polski. W kilka miesięcy po powrocie - telefon. Dzwonił kapitan Skonieczny, tak się przedstawił. Chciałby się spotkać. Zaproponowałem restauracje „Ambasador” , w Alejach Ujazdowskich, naprzeciw ambasady amerykańskiej. Wołał jakaś inną. Miałem problemy z samochodem i spóźniłem się na to spotkanie Kiedy się usprawiedliwiałem, kapitan Skonieczny zaofiarował pomoc: zna świetny warsztat. Dziękowałem, ale nie dawał za wygraną, wykazywał głęboką troskę o dobro mojego samochodu. Krytykował też bezkompromisowo niską jakość usług w państwowych stacjach obsługi. Wreszcie przeszedł do rzeczy. Powiedział, że jest z kontrwywiadu, broń Boże nie zajmuje się ściganiem opozycji, a mnie po powrocie z Ameryki będą zapraszali na różne cudzoziemskie przyjęcia. Przestraszyłem się, że znowu jacyś szpiedzy i powiedziałem, że nie będę nigdzie chodził. Na to kapitan, że nie, żebym chodził, jak najbardziej. Tylko żebym mu przy okazji opowiadał co ich interesuje w naszym kraju, kto tam itp.. Powtórzyłem swoją śpiewkę, że się do tego nie nadaje, na żadne przyjęcie nie pójdę. Kapitan zmartwił się trochę ale nie nalegał. Więcej do mnie nie zadzwonił.
Siedzę teraz nad zwróconym mi oświadczeniem lustracyjnym i zastanawiam się jak zostałoby ocenione przez IPN. Jako zgodne z prawdą, czy tez kłamstwo lustracyjne? Co z tych rozmów zostało w jakichś teczkach? Czy zarejestrowali mnie jako kontakt operacyjny, OSI czy TW. A może zniechęceni napisali, ze kandydat na TW nie rokuje nadziei, bo to jakiś przygłup, co ze strachu nie chce chodzić na przyjęcia dyplomatyczne.