- Poprosili, aby zrobić dwa koncerty tego samego wieczoru. Filharmonia się nie zgodziła, bo stwierdzono, że na jazz ludzie nie przyjdą. Stało się tak, że wyłamali bramy, drzwi, jak kibole na stadionie. Na jakiś czas to był ostatni koncert jazzowy w Filharmonii Warszawskiej, a tak się złożyło, że również na jakiś czas mój pożegnalny z Polską - tak wydarzenia między innymi z 1973 roku wspomina w rozmowie z tvn24.pl Michał Urbaniak.
Paul McCartney powiedział kiedyś, że bez Elvisa Presleya nie byłoby The Beatles…
Michał Urbaniak: Elvis był wtedy moim największym wrogiem. Jazz miał wspaniałą publiczność, mieliśmy wszystko i pojawił się człowiek z gitarą, który to zabrał. Kiedyś nawet jedna dziewczyna, znana dzisiaj, powiedziała mi: “Stary, ale ty fajny jesteś. Podobny do Presleya”. Byłem tak zły na to... A był ktoś, o kim pan mógłby powiedzieć, że bez niego nie byłoby takiego Michała Urbaniaka, jakiego znamy? Louis Armstrong i Miles Davis. Na pewno jeszcze paru innych, między innymi kilku moich “guru”, starszych kolegów, jak Andrzej Makowiecki, który napisał moją biografię - mój pierwszy guru i wszystko, czego się “złego” w życiu nauczyłem, to od niego. Stasio Zwierzchowski. Zbyszek Namysłowski, bardzo dużo się od niego nauczyłem. Krzysztof Komeda. Andrzej Trzaskowski. Wojciech Karolak, z którym do dziś - jeśli tylko uda nam się spotkać - gramy i to są najlepsze koncerty. Nie robimy żadnych prób, wchodzimy na scenę, jak na jam session i zawsze dzieją się wtedy fajne rzeczy.
Niezliczona liczba nagród, tytułów, koncertów, płyt. Czuje się pan “żywą legendą”? Miles Davis został tak kiedyś nazwany podczas wywiadu i jego odpowiedź była prosta: “Don’t call me legend. My name is Miles Davis” (“Nie nazywajcie mnie legendą. Nazywam się Miles Davis” - red.). To samo mogę powiedzieć o sobie: nazywam się Michał Urbaniak. Kiedy zorientował się pan, że muzyka jest tym, co chce w życiu robić? Już w wieku pięciu lat wiedziałem, że chcę grać. Zaczęło się od tego, że o godzinie 12 w południe w radio puszczano zespoły ludowe,
"...a ja siadałem do adapteru i udawałem, że gram. Wtedy koleżanka mojej mamy się zorientowała i powiedziała “Irenka, Michaś ma talent do muzyki”. Reszta jest historią…" Michał Urbaniak
Zaczęły się lekcje skrzypiec, szkoła podstawowa, liceum muzyczne. A w międzyczasie, kiedy miałem 14 lata, kolega powiedział mi, że na krótkich falach nadają coś dziwnego i wtedy usłyszałem Armstronga. Grałem muzykę klasyczna i byłem wirtuozem, mogłem nie chodzić do szkoły w ogóle. Ćwiczyłem sześć do dziewięciu godzin. Brałem udział w konkursach, grałem recitale, występowałem z orkiestrą symfoniczną. Co ciekawe, mając 9 lat grałem w garniturze, a w wieku 13 lat w krótkich spodniach. Jak to się stało, że przyjechał pan do Warszawy? Kiedy mieszkałem w Łodzi, z liceum nie wracałem do domu, tylko jechałem do klubu “Pod Siódemkami”. Teczkę i skrzypce wkładałem do szatni, a wyjmowałem saksofon i graliśmy. Tak to wyglądało prawie codziennie. Któregoś dnia, po tym, jak skończyłem już liceum, przyjechał do klubu Zbyszek Namysłowski. Zagrał z nami i powiedział: "Stary, gdybyś był w Warszawie, to byśmy grali razem”. Wtedy zostałem już przyjęty do Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, ale na następny dzień zabrałem stamtąd papiery. Pojechałem do Warszawy z instrumentami, wynająłem pokój i zdawałem egzamin konkursowy do klasy profesora Wrońskiego. W szkołach uczył się Pan skrzypiec, gry na saksofonie nauczył się Pan samodzielnie... I do dziś nie umiem na nim grać! Kiedy spotykam wytrawnych saksofonistów, to zwracają mi uwagę na różne rzeczy, jak na przykład ułożenie warg. Kiedyś zobaczył mnie słynny saksofonista Phil Woods i powiedział: “Stary, masz tu adres, ja płacę, idziesz na lekcje”. Poszedłem, zagrałem. Usłyszałem, że miałem super dźwięk, ale zupełnie nie znałem techniki. Dowiedziałem się, że nie dmuchałem z przepony i wywijałem wargę. Kiedy odpowiedziałem, że wszyscy moi ulubieni saksofoniści tak wywijają, to usłyszałem, że nie - oni po prostu mają grube wargi. Skąd pojawił się pomysł gry na saksofonie? Najpierw zacząłem zdradzać skrzypce z gitarą, ale szło mozolnie. Poza tym mój profesor bił mnie za to po rękach, bo widział ślady strun gitarowych na opuszkach palców. Wtedy kolega powiedział, że mają taki zespół jazzowy, którego próby są na Widzewie w Łodzi i tam mają saksofon, i może zagrałbym na nim. Odparłem, że nie gram na saksofonie, stwierdził tylko: "możesz go wziąć do domu, nauczysz się". Sześć tygodni później grałem koncert w Kutnie. Zakochałem się w tym instrumencie. Chyba z wzajemnością, bo wieku zaledwie 19 lat, właśnie jako saksofonista pojechał pan w trasę po Stanach Zjednoczonych. Jak Pan wspomina te pierwsze wrażenia? Wielkie przeżycie. Momentami musiałem się szczypać, żeby sprawdzić, czy to sen, czy jawa. To był wielki przypadek. W mojej historii w ogóle jest dużo przypadków, chociaż w mało w nie wierzę. Po przyjeździe do Warszawy graliśmy próby w “Hybrydach”. Na którąś z nich przyszedł Andrzej Trzaskowski i powiedział, że dwóch muzyków odeszło z zespołu i zapytał, czy chcielibyśmy ze Zbyszkiem ich zastąpić. Spojrzeliśmy na siebie, powiedzieliśmy "OK" i usłyszeliśmy, że w takim razie jutro spotykamy się w ambasadzie i jedziemy do Stanów. Z perspektywy czasu, pierwszą miłością są skrzypce czy saksofon? Powiem inaczej: nie wiem, czy istnieją rodzaje miłości, chyba nie powinny. Chciałem być wirtuozem muzyki klasycznej na skrzypcach i jazzmanem na saksofonie. Później pojawiały się różne życiowe sytuacje, też zdrowotne, kiedy odkładałem saksofon i wracałem do skrzypiec, a po jakimś czasie - odwrotnie. To nie brak zdecydowania, ale czasami po prostu tak bywa. Teraz zdarza się, że gramy gdzieś, a ja nie wiem, czy zabrać ze sobą skrzypce czy saksofon. Najczęściej biorę oba instrumenty i ich elektroniczne wersje. Wyjeżdżając w 1962 roku po raz pierwszy, przypuszczał pan, że nie wróci pan na stałe do Polski? Ja wiedziałem, że nie wrócę. Mówię zupełnie poważnie. Całe życie jestem w podróży, ale zawsze wyjeżdżam i wracam do Nowego Jorku.
"Mając zaledwie 15 lat byłem już rozsądny… Może nie rozsądny, a bystry i wiedziałem, że nie będę miał zwierząt, a jeśli chodzi o związki, to albo ze śpiewaczką, albo managerką. I wiedziałem, że będę mieszkał w Nowym Jorku" Michał Urbaniak
Ten pierwszy wyjazd mnie w tym przekonaniu utwierdził. Od razu, od pierwszego dnia czułem się jak w domu. Zresztą dostałem stypendium do tej samej szkoły, do której później dostałem je po raz drugi w 1971 roku. Tylko, że nie lubię być sam, a czułbym się samotnie, gdybym został. Poza tym, tylu osobom w kraju jeszcze chciałem opowiedzieć o tym, jak naprawdę tam jest - najchętniej wróciłbym do Polski, opowiedział i wyjechał z powrotem. A wróciłem dopiero 12 lat później. Czy przez te wszystkie lata kariery, był jakiś koncert, który wyjątkowo zapadł panu w pamięć? Wiele, bardzo wiele takich wydarzeń. Na przykład, koncert w Filharmonii Warszawskiej mojego zespołu Constellation [1973 rok - przyp. red.], którego organizatorem było Polskie Stowarzyszenie Jazzowe i wiedzieli, że przyjdzie dużo ludzi, więc poprosili, aby zrobić dwa koncerty tego samego wieczoru. Filharmonia się nie zgodziła, bo stwierdzono, że na jazz ludzie nie przyjdą. Stało się tak, że wyłamali bramy, drzwi, jak kibole na stadionie. Na jakiś czas to był ostatni koncert jazzowy w Filharmonii Warszawskiej, a tak się złożyło, że również na jakiś czas mój pożegnalny z Polską.
Żyjąc w Stanach Zjednoczonych i podróżując, miał pan okazję współpracować z wieloma artystami i poznać niezliczone oblicza muzyki. Pana twórczość zdaje się to odzwierciedlać poprzez łączenie różnych nurtów, jak na przykład połączenie jazzu z hip-hopem. To się stało, nawet zanim po raz pierwszy usłyszałem rapera. W połowie lat osiemdziesiątych pracowałem właściwie cały czas z tymi samymi muzykami i to prawie samymi nastolatkami. Najmłodszym był 13-letni basista. Cały czas byłem w środowisku "czarnej" ulicy, to ona mnie wychowała w kwestiach świeżości i prawdy muzyki jazzowej i muzyki czarnej. A czarna muzyka obejmuje wiele nurtów. Kiedy pojawili się poeci, jeszcze nie raperzy, to w 1989 roku kolega przyprowadził do mnie swojego kumpla, który tę poezję wykonywał rytmicznie. To jest ta sama muzyka, nie ma żadnej fuzji - ten sam człowiek, który raz wychodzi w garniturze, drugi raz w jeansach, a trzeci raz w dresie. Przede wszystkim rytmika jest ta sama. Również ta sama emocjonalność, pobudki i korzenie, które stworzyła ulica. Bałagan, burdel, prohibicja. Ciągły protest. Hip-hop powstał w proteście przeciwko rasizmowi, biedzie… jest po prostu głośniejszy. Jazz doszedł do takiego wyrafinowania, że zaczął być trudny. Czy nie stał się przez to również muzyką elitarną? To jest właśnie największa tragedia. Kiedy ktoś mówi, że nie rozumie jazzu, to pytam, co tam jest do zrozumienia. Trzeba zakasać rękawy i tańczyć. Niczego nie trzeba rozumieć, bo to jest muzyka emocji, a nie intelektu. Jeśli ktoś doprowadził swoją grę do wirtuozerii, to chapeau bas, jestem pełen podziwu i wcale tego nie krytykuję, ale nie o to chodzi. Inna sprawa, że jest też dużo muzyki, która brzmi jak jazz, ale nie ma rytmu, który jest jej kręgosłupem. A to nudzi ludzi, bo takie rzeczy były pisane sto lat temu przez kompozytorów tak zwanej muzyki poważnej. Nie jestem wrogiem żadnej muzyki, ale jeśli nazywamy coś jazzem, to chciałbym, żeby jego najważniejsze elementy były w tym zawarte. Poza wspomnianymi już rytmem i pewną prawdą, również improwizacja, błyskotliwe współgranie muzyków, luz. Na ile improwizowana jest pańska gra? Prowokuję nieprzewidywalność tak często, jak często mogę. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwe kreowanie - jeden reaguje, potem drugi. Pamiętam, jak kiedyś przesunąłem palec pół tonu niżej i od razu usłyszałem reakcje Markusa Millera, tego 13-letniego basisty, o którym już mówiłem - coś pięknego. To jest właśnie tworzenie muzyki na żywo. Zadomowił się pan w Stanach, stworzył tam zespół, stamtąd wyjeżdżał na koncerty, aż w końcu - po tylu latach - zaczął pan również wracać do Polski. Co skłoniło pana do tego, żeby jednak zacząć regularnie odwiedzać kraj?
"Jako nastolatek miałem tak zwany "American dream". Później, będąc w Stanach, kiedy w Polsce zaczęły się zmiany, pojawił się we mnie "Polish dream". Marzyłem, że uda się stworzyć Stany Zjednoczone Europy" Michał Urbaniak
Wszyscy, którzy mieliśmy jakieś doświadczenia - zachodnie, amerykańskie, światowe - powinniśmy przyjechać i w tym pomóc. Od tego zaczęły się moje przyjazdy. Nigdy nie chciałem wracać na stałe, ale przecież jestem Polakiem. Dlaczego miałbym nie przyjechać, żeby przekazywać swoje doświadczenia? Od tego też zaczęły się warsztaty “Urbantor Days”. Kiedyś powiedział pan, że jeśli ktoś jest geniuszem muzycznym, to szkoła mu nie przeszkodzi. Dzisiaj - między innymi za sprawą warsztatów “Urbanator Days” - dla wielu osób to pan stał się nauczycielem. O ostatniej płycie “Beats&Pieces” mówi się, że jest efektem pracy mistrza z uczniami. Nie chciałbym tego w ten sposób traktować. Ta płyta jest podsumowaniem i potwierdzeniem słuszności pomysłu, który narodził się 12 lat temu i opierał się na tym, że kiedy pasjonaci - ludzie, którzy chcą, muszą i będą grać - dostaną szansę gry z fenomenalnymi, fantastycznymi muzykami z całego świata, to doda im skrzydeł. Tak samo było kiedyś ze mną. Każdy jam session, każda możliwość spotkania, porozmawiania, zagrania - dodaje skrzydeł i chęci do dalszego rozwoju. W tym celu powstały warsztaty “Urbanator Days”, a ten album jest pewnym rodzajem hołdu dla całego projektu. W tej chwili to są już doświadczeni muzycy, a nie “utalentowana młodzież”.
Potrafi pan ocenić talent po pierwszym wysłuchaniu muzyka?
Może na podstawie własnego, młodego startu, mam zmysł, który od razu pozwala mi usłyszeć talent, ale także pasję i prawdę. To są najważniejsze sprawy. Wiele się można nauczyć - dwanaście nut i ileś układów, ale nie o to chodzi. W szkołach niestety uczy się właśnie tych kilkunastu nut. Czy mimo wielkiego doświadczenia są jeszcze rzeczy, które potrafią pana zaskoczyć podczas pracy nad albumem? Zdarzyły się różne rzeczy… Raz obudziłem się o czwartej nad ranem, po całodziennym nagrywaniu i wpadł mi do głowy pomysł, więc postanowiłem wstać i naszkicować, bo wiedziałem, że później bym zapomniał. Skończyło się to tak, że siedziałem nad tym do piętnastej, a tego samego wieczoru nagraliśmy ten pomysł. Wszystkim chciało się grać, a jest to jeden z kluczowych utworów na płycie i będziemy go jeszcze raz nagrywać, żeby każdy mógł się wygrać. Często zdarza się tak, że utwory powstają w trakcie improwizacji podczas nagrywania, czy część pomysłów jest “przynoszona” przez muzyków? Bardzo różnie. Z reguły, kiedy wchodzi się z zespołem do studia, to przynosi się zarysy, szkice, nuty i to się przegrywa. W moim przypadku najczęściej najlepsze jest pierwsze nagranie, jeszcze niegotowe. Jest świeże, przygodowe. Później, kiedy za bardzo włącza się mózg, muzyka staje się bardziej przewidywalna. Kolejnym nagraniem, które w moim przypadku wychodzi znowu naturalnie jest pewnie jakieś siódme. Po tylu latach kariery wciąż pojawiają się nowe marzenia, czy pracuje się głównie na tym, co już zostało osiągnięte? Nie może tak być, bo oznaczałoby to śmierć kliniczną. Są marzenia, nawet tak małe, jak nowa melodia, którą trzeba fajnie zaaranżować, a potem może rozpisać na orkiestrę symfoniczną. Jakie są te najbliższe plany i marzenia? Na wiosnę mam zaplanowany duży projekt. Moto-Voyager, trasę śladami jazzu w Stanach. Jedziemy razem z kolegą, który na motocyklu zjechał całą Afrykę, a teraz zwiedzi Amerykę. Ja oczywiście za nim, w motorhomie z ekipą. I podczas tego przejazdu będziemy grać koncerty. Taka podróż śladami mojej muzyki w USA. Będzie Nowy Orlean, Saint Louis, oczywiście Chicago, Detroit, Nowy Jork...
Urbanator Days
Nadrzędną ideą najnowszej płyty Urbanator Days „Beats & Pieces” jest fuzja jazzu z hip-hopem, elektroniką i wieloma kierunkami muzyki rytmicznej zwanej NuJazz lub UrbJazz. Na płycie znajdują się kompozycje międzynarodowej sławy skrzypka i saksofonisty Michała Urbaniaka nagrane z udziałem młodych i uznanych producentów, raperów, wykonawców i muzyków nowej generacji. Najważniejszy dla artystów współtworzących ten projekt jest szacunek dla kultury muzyki rytmicznej. Urbaniak, wraz z artystami Urbanatora i młodymi talentami, sampluje tutaj samego siebie, nadając muzyce całkowicie nowy wymiar. W zaskakujących aranżacjach świetnie brzmią np. wokale Marka Pędziwiatra i Andy Ninvalle, trąbka Michaela Patchesa Stewarta czy skrzypce i sax Michała Urbaniaka oraz kreacje innych zaproszonych gości, m.in. O.S.T.R. , GrubSona i zespołu P. Unity.
Autor: Estera Prugar
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Rainka