Po mieście biegały szczury, między nimi przedzierali się ludzie, po pas w wodzie, z dziećmi na rękach. Inni pływali na pontonach, nie żadnych profesjonalnych, tylko takich, co się na wakacje dla śmiechu kupuje. Wszędzie walały się worki z piaskiem. Więźniów po linie wciągano do śmigłowca. Tak zalany Wrocław zapamiętał Mirosław Zuzański. Takim go uwiecznił. Po 20 latach nagrania ujrzały światło dzienne. Na Kontakt 24 przesłał je jego syn.
12 lipca, dokładnie 20 lat temu, fala kulminacyjna dotarła do Wrocławia. I choć w odróżnieniu od innych miast, Wrocław miał czas, by się na to przygotować, wielka woda zaskoczyła. Powódź, okrzyknięta „powodzią tysiąclecia” zalała jedną trzecią miasta. Uszkodziła prawie 44 km dróg i ponad 20 mostów. Zniszczyła ponad 2 tysiące mieszkań. Tylko we Wrocławiu zginęły 4 osoby.
"Powódź przyszła nagle, nikt się nie spodziewał czegoś takiego. Co najbardziej irytuje, to zwłaszcza w pierwszych dniach powodzi, zero pomocy z zewnątrz - nie widać ani wojska, ani policji, ani straży pożarnej. Staliśmy się na ponad dwa tygodnie Wenecją" – napisał na Kontakt24 pan Maciej, syn Mirosława. To on, dziś 30-latek, znalazł w domowym archiwum kasety wideo z 13-15 lipca 1997 roku. Wybraliśmy fragmenty.
Wspomina pan Mirosław.
Kazali wsiadać, pojechaliśmy
Gdy na południu Polski lał deszcz, na północy była piękna pogoda. - Byliśmy całą rodziną nad morzem w Dziwnowie. To były cudowne wakacje, jedne z najbardziej słonecznych w moim życiu – wspomina Mirosław Zuzański. Nad Bałtykiem był z żoną i trójką małych dzieci.
Sielankę psuły im jedynie docierające z Wrocławia strzępy wiadomości. – Te informacje były niespójne, zastanawialiśmy się, czy sytuacja jest na tyle trudna, że lepiej tu zostać, ale nikt nam tego tak nie przedstawiał - mówi.
Przypomina, że dzwonić do rodziny można było tylko z budki telefonicznej, internet dopiero raczkował, a w mediach - jak pamięta – doniesień z powodzi było bardzo mało. Najbardziej wiarygodnym informatorem wydała się Zuzańskim kasjerka z dworca w Świnoujściu. - Zapewniała nas, że nie ma żadnych problemów z dojazdem do Wrocławia. Kazała wsiadać - opowiada.
Do pociągu wsiedli w sobotę 12 lipca wieczorem, w niedzielę nad ranem mieli być na miejscu.
Już w drodze okazało się, że nie jest dobrze. Zuzański: - Konduktor informował pasażerów, że dojedziemy tylko do Poznania. Wysiedliśmy tam w środku nocy, po czym okazało się, że z innego toru odjeżdża pociąg do Wrocławia. Tam znów usłyszeliśmy, że nie ma problemów z dojazdem. Kazali wsiadać.
Pontony zamiast aut
Dzień pierwszy. 13 lipca 1997 r.
Gdy zaczęło świtać dotarli na przedmieścia Wrocławia. Zza okien pociągu wyłonił się przerażający obraz. - Wszędzie była woda, podchodziła w niektórych miejscach do torów. Wyglądało to tak, jakbyśmy wjeżdżali w morze - mówi.
Dojechali. Zobaczyli brodzących w wodzie po pas ludzi, ludzi na pontonach, ludzi ratujących swój dobytek.
Miał ze sobą kamerę. Nagrywał.
Most kolejowy nad Odrą na Osobowicach. Okolice dworca Wrocław Główny. Plac Kościuszki. Ulica Świdnicka. Wszędzie woda.
I ludzi, którzy próbują przez nią się przedrzeć. Podciągają spodnie, nad głowami niosą torby i plecaki. Ktoś podaje dziecko osobie, która stoi na wale zbudowanym z worków z piaskiem.
I szczury biegające po ulicach, które „uciekały z piwnic, do których wlała się woda”.
Nie mieli jak dostać się do swojego domu, „z trójką małych dzieci i plecakami”. Zawieźli dzieci do teściów pana Mirosława, przez Oborniki Śląskie do Skoroszowa. - Tam powodzi nie było. Dzieci zostały z dziadkami do końca wakacji. Ja na drugi dzień ruszyłem do miasta, musiałem iść do pracy – opowiada pan Mirosław.
Wszystko płynęło, pod niebem latali więźniowie
Dzień drugi. 14 lipca 1997 r.
Do Wrocławia dojechał autobusem. Cały czas nagrywał. Między innymi zalane warsztaty.
Przychodnię na Karłowicach, w której pracował, woda oszczędziła. W nocy, wspomina Pan Mirosław, podjechał pod nią tir pełen leków i środków medycznych. Dar ludzi dobrej woli? Dobre sobie. - Ktoś wykorzystał okazję i pozbył się kłopotu. W środku były dary dla Petersburga z lat 80. Wszystkie leki przedawnione. Do użytku nadawały się jedynie pieluchy i opatrunki. Resztę utylizowaliśmy chyba rok - mówi Zuzański.
W przychodni był niepotrzebny. Bo na co komu podczas powodzi fizjoterapeuta? Poszedł do domu. - Mieszkaliśmy w okolicach katedry, tu było spokojnie. Wziąłem kamerę, wsiadłem na rower i ruszyłem na objazd po mieście – mówi i zastrzega, że do Śródmieścia się nie przebił. Jeździł tam, gdzie można było się dostać. Przedzierał się przez ścieżki, działki.
I kręcił.
Nagrał człowieka, który po linie wciągany jest do śmigłowca. - To była ewakuacja więźniów z ulicy Kleczkowskiej - twierdzi. Worki z piaskiem nie pomogły, woda wdarła się do środka, w zakładzie karnym stało około dwóch metrów wody.
- Zalana była pierwsza kondygnacja. Część więźniów została przewieziona do innych więzień, w tym do zakładu przy ul. Fiałkowej. Część zostało przeniesionych na wyższe kondygnacje. Fala nie była tu dla nikogo zaskoczeniem. Byliśmy przygotowani na nią wcześniej - przekonuje ppor. Tomasz Wołkowski, oficer prasowy Zakładu Karnego nr 1 we Wrocławiu. On sam ewakuacji więzienia nie pamięta. W 1997 r. nawet nie myślał o tym, że będzie pracował w tym zawodzie. Jak jednak zapewnia - w czasie powodzi nikt z niego nie uciekł.
Na Kleczkowskiej i w okolicy był dramat. - Przy ulicy Słowiańskiej woda sięgała pierwszego piętra. Zatopiła szpital MSWiA, elektrociepłownię. Wiadukt kolejowy zalany był pod dach, a ma ponad 3 metry! Fatalnie wyglądały też ulice Traugutta i Krakowska - wylicza Zuzański.
Na osiedle na Kozanowie, z którego zdjęcia pokazywano w całej Polsce, nie dotarł. Trzymał się, jak mówi, raczej swojej okolicy.
Tu nagrywał.
Wędkarzy, prowizoryczny parking, który mieszkańcy urządzili sobie w parku Nowowiejskim (dziś park Stanisława Tołpy - przyp. red.), „bo było wyżej”. I te już zalane auta. Ludzi brnących po pas w wodzie z dziećmi na barana i tych, co usiłują ją pokonać na rowerach czy wojskową terenówką. Wszechobecne worki z piaskiem, które miały uchronić miasto przed zalaniem, a przez które woda po prostu się przelewała.
- Wały budowano wszędzie tam, gdzie uważano to za stosowne. Działania nie były koordynowane. Akcjami zarządzali "inżynierowie z przypadku". Efekt był taki, że kierowali wodę w złą stronę barykady, a gdy woda opadała, to były miejsca, gdzie przez te worki z piaskiem nie schodziła – tak to zapamiętał.
SOS
Plac Kościuszki, skrzyżowanie Świdnickiej z Piłsudskiego, wiadukt kolejowy, Sądowa, Podwale, Plac Legionów, Nadodrze.
- Nie widziałem nigdzie wojskowych łodzi czy amfibii. Ludzie pływali na prymitywnych pontonach, które kupowali z myślą o wakacjach nad morzem - mówi Mirosław Zuzański. Samochody zniknęły.
- Z sądu okręgowego przy ulicy Sądowej wypłynęły akta i teczki, które pływały po mieście - wspomina.
Dojechał do ZOO. Ogród leży poniżej wałów, więc spodziewano się że całe zoo znajdzie się co najmniej 1,4 m pod wodą jak w 1903 r. Trwała tam mordercza walka z żywiołem. - Cypel, na którym jest zoo, mógł zostać zmyty. Ludzie się skrzyknęli, żeby go ratować. Wiązali worki z piaskiem, wrzucali do wody ławki, płoty - opowiada.
Sam też włączył się w budowę umocnień. - W pewnym momencie prace przerwał nam jakiś śmigłowiec. Pilot bezmyślnie zszedł na wysokość korony drzew - woda i piasek rozbryzgiwały się we wszystkie strony. Ludzie momentalnie nakładali kurtki na głowy. W takich warunkach nie dało się tam działać – wspomina.
Pracownicy ogrodu ewakuowali część zwierząt na wyżej położone wybiegi. Większość kopytnych została "u siebie", ale miały otwarte bramki lub przepiłowane kraty, aby w razie potrzeby móc się wydostać i uciekać. Mniejsze zwierzęta "upychano" dosłownie wszędzie, nawet w gabinecie Gucwińskich, dyrekcji ogrodu. Te najgroźniejsze zabezpieczono tak, by nikomu nie mogły wyrządzić krzywdy.
Choć sam pan Mirosław zdążył w to zwątpić, zoo udało się uratować. Zginęła jedynie zebra Chapmana. Spłoszył ją śmigłowiec i wpadła na ogrodzenie.
Pojechał dalej.
Ulica Trzebnicka, mieszkańcy koczujący na dachu kamienicy. Wypatrujący helikopterów.
To z nich na dachy zrzucano jedzenie i wodę. Na dachach ludzie pisali też wiadomości do załóg. Dawali im sygnał, czy potrzebują pomocy medycznej, żywności a może wody.
Więcej ujęć z tego dnia już nie ma. - Kręciłem tak długo, aż padła bateria - mówi Zuzański.
Wielkie sprzątanie po wielkiej wodzie
Dzień trzeci, 15 lipca 1997 r.
Woda zaczyna opadać. Odkrywa ogrom zniszczeń.
- Ludzie wylewali wodę z piwnic. Potem wyrzucali z mieszkań to, co zostało zalane. Okazało się, że choć woda nie dotarła do naszego domu, to w piwnicy wybiły fekalia. Na podwórkach leżały stosy wyrzuconych mebli, śmieci były w każdym rogu - opisuje.
Nad miastem unosił się zapach zgnilizny.
Na Nadodrzu w wodzie utknął Star z pomocą medyczną.
- Nie było prądu ani pitnej wody. Ludzie stali w kolejkach do beczkowozów. Potem rozwozili tą wodę pontonami. W ten sam sposób w zalane miejsca sposób docierała żywność. Te dni zjednoczyły wrocławian - mówi.
Pan Mirosław dostał od pracodawcy dwa tygodnie wolnego. Wieczorem wyjechał z miasta. Pojechał do rodziny, do teściów.
Jak wrócili do Wrocławia, miasto wciąż – jak mówi pan Mirosław - wyglądało, jak po wojnie.
Zuzański: - Worki z piaskiem leżały w wielu miejscach jeszcze przez kilka miesięcy. Trwały dezynfekcje piwnic. Wiele jeszcze wody upłynęło w Odrze, nim Wrocław wrócił do normalnego funkcjonowania.
Autor: Filip Czekała/i / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kontakt 24 | Mirosław Zuzański