Ludzie umierają, żarty się skończyły – mówił w 2010 roku premier, wypowiadając wojnę handlarzom dopalaczy. Jest 2017 rok, za policją i urzędnikami ileś wygranych bitew, ale wojnę – ogłasza NIK – przegraliśmy. Z raportu, do którego dotarł portal tvn24.pl wynika, że handlarze mają się dobrze, ich klienci siedem razy częściej trafiają do szpitala niż na początku "wojny", a w magazynach sanepidów wciąż piętrzą się zabezpieczone przed laty dopalacze.
Wojna trwa od 2010 roku. I co? I nic.
W 2010 roku do szpitali trafiło 562 zatrutych dopalaczami. Rok temu – 4,3 tysiąca.
W 2010 roku ich leczenie kosztowało 940 tys. złotych. Rok temu było to już niemal 3 miliony.
Dopalacze są. Klienci są. Biznes się kręci. Jak to możliwe? Mapę tej porażki rysuje Najwyższa Izba Kontroli. Do jej wniosków dotarliśmy jako pierwsi.
Powód pierwszy: kulawy szeryf
W 2010 roku zapadła decyzja, że handlarzy dopalaczy mają ścigać sanepidy, a nie policja. Dlaczego? Bo tak miało być szybciej i skuteczniej. Jak pokazuje NIK, nie był to jednak dobry pomysł.
Przede wszystkim dlatego, że od początku brakowało rąk do pracy. Inspektorzy sanitarni mieli z dopalaczami walczyć, ale równocześnie musieli radzić sobie z innymi obowiązkami. Na domiar złego inspektorzy nie bardzo mieli jak poradzić sobie z zadaniem.
- Nie mają oni możliwości prowadzenia postępowań na kształt dochodzenia, dokonywania rewizji, przeszukiwania pomieszczeń niedostępnych podczas kontroli sanitarnych, mającego na celu ujawnienia faktu prowadzenia takiej działalności – mówi tvn24.pl Dominika Tarczyńska, rzecznik NIK.
Efekt był taki, że działania inspektorów sanitarnych były nieskuteczne. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej.
Powód drugi: osamotniony szeryf
Służby, które mogą sprawnie zabezpieczać materiał dowodowy (np. policja czy służba celna), nie były – zdaniem NIK – wykorzystywane efektywnie. Policja miała do czynienia z dopalaczami głównie przy okazji innych akcji – związanych ze zwalczaniem handlu narkotykami. Zabezpieczane dopalacze były badane. Często jednak okazywało się, że w ich składzie nie było zakazanych substancji, postępowanie policyjne było umarzane.
Teoretycznie policja powinna przekazywać sprawę sanepidowi (aby można było zaktualizować listę zakazanych substancji), ale nie zawsze to robiono. Co się działo z przejętymi dopalaczami? Według NIK zdarzało się, że odzyskiwali je sprzedawcy, a sanepid o sprawie nic nie wiedział.
Powód trzeci: gnuśny szeryf
Inspektorzy sanitarni usiłowali rozszerzać listę substancji zakazanych w Polsce. Trafiały na nią te, których używano do tworzenia dopalaczy. Czas pokazał, jak bardzo ta droga jest nieskuteczna. Bo sprzedawcy zaczęli bawić się z inspektorami sanitarnymi w kotka i myszkę. Modyfikowali skład swoich "produktów" tak, żeby nie zawierały zakazanych środków. Dopalacz dalej był psychoaktywny i na dodatek – znowu legalny…
Inspektorzy próbowali przez jakiś czas ścigać się ze sprzedawcami. Jaka była dysproporcja pomiędzy skutecznością jednych i drugich? Jak można przeczytać w raporcie Europolu i Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii cytowanym przez NIK, tylko w latach 2014-2015 ujawniono w Europie ponad 200 substancji - średnio dwie nowe w tygodniu.
A jak wyglądało tempo polskiej administracji?
- Doszło do sytuacji, że lista substancji kontrolowanych nie była aktualizowana przez cztery lata. Od 2011 do 2015 roku – zaznacza Dominika Tarczyńska z NIK.
Resort zdrowia - jak twierdzi Izba - nie robił wtedy nic, mimo kolejnych alarmów ze strony podmiotów odpowiedzialnych za badanie dopalaczy.
Powód czwarty: szeryf omijany
NIK podkreśla w swoim raporcie, że sprzedawcy dopalaczy dotkliwie nie ucierpieli w zderzeniu z administracją państwową. Inspektorat sanitarny nałożył co prawda od 2010 roku na sprzedawców łącznie 64,8 mln złotych kar, ale co z tego, skoro ostatecznie do budżetu trafiły tylko niecałe dwa miliony.
- Czynności okazywały się przeważnie nieskuteczne, w szczególności z powodu braku możliwości ustalenia majątku czy miejsca pobytu zobowiązanych - wyjaśnia prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski.
Nieskuteczność urzędników chętnie wykorzystują sprzedawcy. Handlarze pod tym samym adresem otwierali kilka spółek lub wprowadzali do obrotu ten sam towar, ale o zmienionej nazwie. Skutek tego był taki, że inspektorzy teoretycznie zabezpieczali towar jednej firmy, a już następnego dnia działał tam "inny" sklep - wobec którego żadne czynności nie zostały podjęte.
Powód piąty: szeryf przeciążony
W magazynach, a nawet biurkach urzędników wciąż zalegają substancje, które zabezpieczono jeszcze jesienią 2010 roku. Wtedy inspektorom sanitarnym ochoczo pomagała policja, która udostępniała na potrzeby składowania zabezpieczonych dopalaczy swoje magazyny. Ale z biegiem lat funkcjonariuszom coraz mniej podobała się ta sytuacja. Bo – po pierwsze – dopalacze zajmowały dużo miejsca i - po drugie – postępowania administracyjne (na końcu których jest zniszczenie substancji) ciągną się nawet po cztery lata.
Zniecierpliwieni komendanci coraz częściej zaczęli żądać, aby sanepidy odbierały od nich dopalacze. Trafiały one do szafek biurowych w inspektoratach sanitarnych i szaf pancernych. W końcu dopalaczy nie było już gdzie składować.
- Pojawiły się sytuacje kuriozalne. Zabezpieczone dopalacze w wyniku kontroli państwowego powiatowego inspektora sanitarnego w zaplombowanych foliowych workach pozostawione były na przechowanie w... punktach ich sprzedaży - opowiada Tarczyńska.
Długo też nie było jasne, czy dopalacze można zniszczyć. Państwowa Inspekcja Sanitarna, w przeciwieństwie np. do Straży Granicznej, nie potrzebuje zgody sądu na orzeczenie przepadku zabezpieczonych substancji na rzecz Skarbu Państwa i zezwolenia na jego zniszczenie.
Wątpliwości, czy taka droga jest zgodna z Konstytucją RP miał Prokurator Generalny, który w sierpniu 2015 roku skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie sprawy. Rozprawa miała się odbyć 12 października minionego roku, jednak wcześniej Prokurator Generalny wycofał wniosek i postępowanie zostało umorzone.
- Po tym kroku zniszczonych zostało 91,6 tys. sztuk dopalaczy - mówi rzecznik NIK Dominika Tarczyńska.
Powód szósty: szeryf bez (realnych) pomysłów
Rząd Prawa i Sprawiedliwości od roku zapowiada nową ustawę antydopalaczową. Na zapowiedziach na razie się kończy. Z dopalaczami w Polsce walczy się więc albo nieskutecznie, albo z doskoku. Na przykład łódzcy urzędnicy od wielu miesięcy próbują utrudniać życie sprzedawcom dopalaczy. Niedawno właściciele budynków, którzy podpisali umowy ze sprzedawcami "legalnych narkotyków", dostali od urzędników wezwania do zapłaty łącznie ponad miliona złotych za spadek wartości gruntów w okolicy.
Wcześniej przed sklepami remontowane były chodniki w taki sposób, aby nikt nie mógł wejść do środka. Oficjalnie urzędnicy zarzekali się, że chodzi "o bezpieczeństwo korzystających z chodników", ale nieoficjalnie mówili wprost, że chodzi o uderzenie w sprzedawców.
***
NIK zaapelowała do rządu o takie skoordynowanie działań, aby uszczelnić system zwalczania dopalaczy . W swoim raporcie apeluje m.in. do Ministerstwa Zdrowia o stworzenie systemu ostrzegania o pojawianiu się na rynku nowych dopalaczy.
- Zostaną podjęte prace w celu usprawnienia monitorowania zatruć - zapewnia Milena Kruszewska, rzecznik ministra zdrowia, którą poprosiliśmy o komentarz.
* karać za sprzedawanie substancji, które po zażyciu mogą działać psychoaktywnie na człowieka * ogólniej niż dotąd opisywać konstrukcję zakazanej substancji. Tak, aby trudniej było unikać odpowiedzialności poprzez niewielką ingerencję w jej konstrukcję chemiczną Pomysły NIK na skuteczniejsze ściganie sprzedawców dopalaczy
Dodaje, że priorytetem dla resortu jest obecnie ograniczenie szkód zdrowotnych spowodowanych przez dopalacze.
- Problem ten ma charakter wielowymiarowy i wymaga zaangażowania innych ministerstw oraz służb takich jak na przykład policja - wyjaśnia Kruszewska.
Za system prawny ścigania handlarzy dopalaczami odpowiadają MSWiA oraz Ministerstwo Sprawiedliwości. Do tego drugiego resortu wysłaliśmy w piątek prośbę o komentarz. Na razie nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Głos w sprawie raportu zabrał za to Główny Inspektor Sanitarny.
- To na pewno krytyczny raport. System faktycznie ma swoje niedociągnięcia, ale w innych krajach również nie ma systemów idealnych. We współpracy z innymi instytucjami musimy go uszczelniać, a raport NIK wskazuje, gdzie trzeba zrobić to najszybciej - komentuje Tomasz Białas z GIS.
- Przegrywamy tę wojnę z kretesem. Jeżeli dalej będziemy iść tą drogą, to nasze dzieci zaćpają się na śmierć - komentuje Anna Miżowska, biegła sądowa z zakresu psychologii dziecięcej.
Autor: Bartosz Żurawicz / Źródło: TVN24 Łódź