W renomowanym poznańskim szpitalu dochodziło do tajemniczych powikłań po użyciu leku przeznaczonego do leczenia skutków zawałów lub zatorów. Prokuratura bada zgony kilkudziesięciu pacjentów. Sprawa być może nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby nie pewien dociekliwy lekarz – kiedy zaczął szukać odpowiedzi na pytania o powikłania, nabrał podejrzeń, że w szpitalu mogły być stosowane nielegalne praktyki medyczne. Reportaż Jakuba Stachowiaka i Łukasza Cieśli.
Szpital Kliniczny Przemienienia Pańskiego w Poznaniu założono w 1823 roku w dawnym klasztorze sióstr Bernardynek. To najstarsza - i uznawana za najbardziej renomowaną - placówka lecznicza w Poznaniu. Rocznie w klinice, która podlega Uniwersytetowi Medycznemu, leczonych jest ponad 35 tysięcy pacjentów.
Kilka miesięcy temu dziennikarze "Superwizjera" zaczęli docierać do pacjentów, którzy w ostatnich latach przebywali w szpitalu na oddziale chirurgii naczyniowej. Odnaleźli żonę pana Leszka, 61-letniego pracownika zakładów mięsnych. Mężczyzna trafił do szpitala z bólem nogi. - Podłączyli mu jakieś urządzenia i zaczęli podawać leki – mówi jego żona pani Gabriela. Kobieta twierdzi, że jej mąż był w dobrym stanie zdrowia. – Tylko go bolało pod kolanem – przekazuje pani Gabriela.
Pan Leszek trafił do szpitala w środę. Diagnoza: wykrzepnięty tętniak pod kolanem. "Parametry życiowe w granicach normy" – zapisał lekarz. O godzinie 20.30 zapisano, że "lekarz dyżurny podłączył lek Actilyse". "Od godz. 22 chory zgłasza bardzo silne dolegliwości bólowe kończyny dolnej prawej. Ciśnienie krwi wzrosło bardzo mocno" – zapisano. Następnie, że "o godz. 3.30 chory zakrwawił z pachwiny z cewnikiem, dołożono opatrunku" – wskazano.
W piątek, czyli w dwa dni po przyjęciu, stan był poważny. Od około 14.30 stwierdzono, że chory jest "niespokojny, pobudzony". "Tętno dochodziło do 170 uderzeń na minutę" – zapisał lekarz. "Choremu na zlecenie chirurga odstawiono lek Actilyse, a następnie przewieziono na blok operacyjny" – zapisano w karcie pana Leszka.
- Poszłam do gabinetu i lekarz, który męża przyjmował, kazał mi usiąść. Zaczął owijać, nie wiedziałam o co mu chodzi. To ja mówię: żeście mężowi nogę obcięli? Tak w pierwszej chwili pomyślałam. On mówi, że nie, więc ja pytam: co w końcu? To co, on nie żyje? A on mówi: tak, nie żyje – opowiada kobieta. Mąż pani Gabrieli zmarł o godzinie 15.25, po przewiezieniu na salę operacyjną, dwie doby od przyjęcia do szpitala.
Jako przyczynę śmierci podano pęknięty tętniak tętnicy podkolanowej i niewydolność oddechowo-krążeniową. – Jeżeli pacjent umierał z powodu krwawienia wewnętrznego, a nie miał jakiegoś urazu czy nie przechodził jakiegoś innego traumatycznego wydarzenia, to trudno poszukiwać jakiejś innej przyczyny oprócz podawania tego leku, gdzie wiedzieliśmy, że ten lek może powodować krwawienia wewnętrzne – mówi doktor K., były lekarz Szpitala Klinicznego Przemienienia Pańskiego.
Stosowanie leku wbrew wskazaniom
Czym jest Actilyse? To specjalistyczny i drogi lek ratujący zdrowie i życie chorym z problemami układu krążenia. Mówiąc potocznie – rozpuszcza skrzepy krwi, zapobiegając zatkaniu żył i śmierci chorego. Nie jest dostępny w zwykłych aptekach. Koszt jednej 50-miligramowej fiolki to ponad 3,5 tysiąca złotych.
- Ten lek stosowaliśmy w różnych wskazaniach. Pierwsze to wskazanie neurologiczne, w leczeniu świeżego udaru mózgu, drugie we wskazaniu kardiologicznym w leczeniu ostrego zawału serca oraz w leczeniu zatorowości płucnej – informuje były lekarz poznańskiego szpitala. – Natomiast w zakresie chirurgii naczyniowej, jeśli chodzi o leczenie zakrzepicy żylnej oraz zakrzepicy tętniczej, takiej rejestracji w Polsce nie było – dodaje.
Lek Actilyse w Polsce zarejestrowano po to, by ratować chorego po zawale, udarze i zatorze płuc. Leczenie skutków innych schorzeń – na przykład zakrzepicy żył w nogach – teoretycznie jest możliwe, ale w takim przypadku wiąże się ryzykiem poważnych powikłań – krwotokiem, a nawet śmiercią. Jak wynika z ustaleń reporterów "Superwizjera", lekarze w klinice Przemienienia robili to jednak, tłumacząc to zasadą off label – stosowania leku wbrew wskazaniom, jeśli medykament miałby pomóc w wyzdrowieniu. Powinno to być jednak działanie, jak mówią obecni i byli lekarze – na zasadzie wyjątku od reguły. W klinice w Poznaniu, jak twierdzą – to jednak regułą było. Na przestrzeni lat przynajmniej kilkaset razy.
- On nie ma rejestracji do tego schorzenia, lecz możemy go podawać w tym schorzeniu również, jeżeli pacjent zostanie poinformowany o całej procedurze - twierdzi anonimowo jeden z byłych chirurgów Szpitala Klinicznego Przemienienia Pańskiego. – Pacjent musi to wiedzieć, musi wyrazić na to zgodę, musi być przez lekarza poinformowany, że robimy coś być może dla niego bardzo dobrego, ale poza oficjalną rejestracją – podkreśla.
Inny chirurg przyznaje, że "pacjenci o niczym nie wiedzieli". – A my nie wiedzieliśmy dokładnie, jak to Actilyse dawkować. Zaczęliśmy od dużych dawek, co w niektórych przypadkach kończyło się udarami krwotocznymi lub zgonem pacjentów – zdradza.
Pani Gabriela mówi, że nikt jej nie wyjaśnił co się dokładnie stało i każdy unikał odpowiedzi. – Tylko pielęgniarka mówi, że mam podpisać, że nie będę miała roszczeń. Jak ja nie wiedziałam, co się dzieje, to jak miałam nie podpisać, że nie będę miała roszczeń? – twierdzi. – A skąd ja miałam wiedzieć, że mąż dostaje takie lekarstwa, po których może umrzeć? – dodaje.
Krytyczny raport o powikłaniach po zastosowanym leku
Actilyse do leczenia poza wskazaniami na oddziale chirurgii naczyniowej wprowadził jego szef, profesor Grzegorz O. Gdy lek był już w szpitalu w powszechnym użyciu, profesor O. nakazał swojemu podwładnemu analizę 300 przypadków, w których medykament ten stosowano. Przypadków - co ważne – chorych, którzy trafili do szpitala z diagnozą zakrzepicy żył w nogach.
- To był dla mnie zaskakujący fakt, że ja otrzymuję polecenie przeprowadzenia analizy leku, który stosujemy już od kilku lat. Analizuję pierwsze pięćdziesiąt przypadków, dowiaduję się z tej analizy, że są powikłania również śmiertelne, nikt nie zgłasza żadnych powikłań, nikt nie robi żadnej analizy – mówi dr K. – W żaden sposób nie jest monitorowane leczenie tych pacjentów. Stwierdzenie takich faktów, to po prostu wiało zgrozą. Kiedy zakończyłem analizę tych pięćdziesięciu przypadków, przedstawiłem swojemu kierownikowi raport, na który on zareagował dosyć agresywnie – dodaje.
Raport, który napisał dr K., mógł wskazywać na to, że podawanie leku wbrew wskazaniom może być przyczyną śmierci pacjentów. Jak wynika z ustaleń dziennikarzy "Superwizjera", okazało się, że chorzy nie byli informowani o podawaniu tego leku poza wskazaniami i nie podpisywali w związku z tym żadnych zgód. Prof. O. po przeczytaniu raportu miał zabrać lekarzowi pozostałą do zbadania dokumentację medyczną.
- W tym czasie umiera kolejny pacjent, który otrzymywał lek Actilyse – mówi dr K. Stwierdził, że o tym fakcie nie ma sensu informować ani jego przełożonego, ani dyrekcji szpitala, bo oni wiedzieli o tych powikłaniach i zgonach. – Informuję rektora uczelni, wysyłając mu informację w tej sprawie, że umarł kolejny pacjent, któremu podano lek Actilyse. Od rektora uczelni nie otrzymuję żadnej informacji. Po miesiącu otrzymuję wypowiedzenie mojej pracy z uniwersytetu, bez podania jasnych przyczyn. Muszę zdać klucze do gabinetu i pracowni, spakować się w kartonowe pudełka i w ciągu godziny opuścić szpital – dodaje.
Leki "stosowano zawsze na podstawie indywidualnych decyzji lekarskich"
Ilu było takich pacjentów, jak mąż pani Gabrieli? Ile osób zmarło w szpitalu po podaniu Actilyse wbrew wskazaniom medycznym? Dlaczego o stosowaniu leku nie informowano chorych? I wreszcie – jeśli lek podawano wbrew zaleceniom – dlaczego nie został to nigdzie zgłoszone? Dziennikarze "Superwizjera" zapytali o to dyrektora Szpitala Przemienienia Pańskiego.
- Z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że nikt nie zgłaszał żadnych problemów z tym lekiem – odpowiada dr hab. med. Szczepan Cofta. Zapytany, czy pacjenci byli informowani o stosowaniu leku – wskazuje, że na problem nie można patrzeć w sposób ogólny, a każdy z przypadków należy rozpatrywać oddzielnie. – Do tej pory nikt nie wskazał żadnego zastrzeżenia. (…) Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości dotyczące zastosowania leku X w tym szpitalu, to proszę żeby je zgłosił odpowiednim organom i zgłosił w sposób oficjalny do dyrekcji szpitala albo do izby lekarskiej – wskazał dyrektor.
- Generalnie nie doszło do żadnych nagannych, niezgodnych z prawem stosowań leków – zapewnia dr hab. med. Szczepan Cofta. – Nie wiem, czy stosowano leki poza wskazaniami. Natomiast stosowano zawsze na podstawie indywidualnych decyzji lekarskich – dodaje.
Doktor K. wspomina "dziwne" spotkanie z dyrektorem głównym szpitala. – W jasny sposób zakomunikował mi, że jeżeli będę występował dalej w opozycji przeciwko swojemu kierownikowi, to stracę w klinice pracę. Lekarz naczelny szpitala odpowiedział mi, że całą odpowiedzialność podejmuje mój były szef i to są wszystko jego decyzje. Mam, jak gdyby się temu podporządkować – mówi.
Dyrektor Szczepan Cofta zapytany o rozmowę z doktorem K. mówi, że jej nie pamięta. – Gdyby była ona z całą mocą przedstawiona, to wydaje mi się, że podjąłbym jakieś środki wyjaśniające – stwierdza. – W życiu rozmawiałem z nim trzy, cztery razy – dodaje. Dr hab. med. Szczepan Cofta zapytany o okoliczności zwolnienia lekarza stwierdza, że nie pamięta szczegółów. – To jest bzdura totalna – odpowiada na stwierdzenie, że lekarz został zwolniony w związku z podejrzeniami o nieprawidłowe stosowanie leku.
Przez lata szefem oddziału chirurgii naczyniowej był prof. Grzegorz O. Cieszył się sławą zarówno świetnego specjalisty, jak i kontrowersyjnego szefa. – Nie było z nim możliwości żadnej komunikacji, dlatego, że miał on charakter dosyć gwałtowny i bardzo często przechodził do krzyku – ocenia doktor K. Były lekarz poznańskiej placówki stwierdza, że łączyło się to z różnymi wyzwiskami albo obrażaniem.
Na prof. O. skarżyli się nie tylko lekarze, ale i studenci. Napisali nawet w tej sprawie list do rektora uniwersytetu medycznego. Szef oddziału oskarżany był także przez podwładnych o mobbing. Dr K. po zwolnieniu z pracy oddał sprawę do sądu – i wygrał. Sąd uznał, że zwolniono go niezgodnie z prawem, nakazał przyjąć go z powrotem do szpitala. Lekarz do kliniki już jednak nie chciał wrócić.
Badania bez zgody komisji bioetycznej
O kontrowersjach związanych ze stosowaniem Actilyse wiedziały władze uniwersytetu medycznego, któremu formalnie podlegał Szpital Przemienienia Pańskiego - i to jeszcze zanim pismo do rektora wysłał dr K. Stało się tak, bo na uczelnię trafiły anonimy zarzucające nielegalne działanie profesorowi Grzegorzowi O. Uczelnia powołała komisję, która wydała oświadczenie oczyszczające prof. O. z zarzutów.
"W świetle przedstawionych powyżej czynności i ustaleń (…) stwierdza się, że (zarzuty-red) (…) w związku z fałszowaniem dokumentacji, prowadzeniem badań klinicznych bez zgody komisji bioetycznej dotyczącej pacjentów oraz fałszowania dokumentacji zmarłych pacjentów są pozbawione jakichkolwiek podstaw i zupełnie niewiarygodne" – czyta oświadczenie rzecznik Uniwersytetu Medycznego prof. dr hab. Maciej Wilczak. – To są nasze ustalenia w zakresie wniosków, które zostały w tych komisjach wypracowane – wyjaśnia.
Mimo oficjalnego oczyszczenia z podejrzeń, profesor O. przestał pracować w szpitalu w Poznaniu. Oficjalnie nie ma to związku z aferą Actilyse, ponieważ lekarz – zdaniem władz kliniki - oficjalnie nie prowadził żadnych eksperymentów naukowych. – My jako instytucja uniwersytecka i odpowiednie ciało w tym zakresie powołane, czyli komisja bioetyczna, nie posiadała wiedzy na temat sposobu realizowania jakichkolwiek badań związanych z tym lekiem – wskazuje prof. dr hab. Maciej Wilczak. - Wedle mojej wiedzy nie wydaje się, aby można było prowadzić tego typu badania bez zgody komisji bioetycznej. Taka zgoda powinna być zawsze udzielana – dodaje.
Prokuratura bada przypadki zgonów pacjentów poznańskiego szpitala
Prokuratura w tym czasie przynajmniej od dwóch lat wiedziała, że w szpitalu przy ul. Długiej dochodzi do poważnych powikłań i zgonów pacjentów. Zawiadomił ją doktor K. Śledczy odmówili jednak wszczęcia postępowania. Sprawą na poważnie zajęli się dopiero latem 2019 roku, kiedy historiami pacjentów zainteresowali się dziennikarze.
Szef Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Michał Smętkowski mówi, że w tej chwili trudno powiedzieć o jakiej skali mówimy, jeśli chodzi o fałszowanie dokumentów, czy o prowadzenie "eksperymentów medycznych". – Dopiero po zabezpieczeniu dokumentacji i zweryfikowaniu jej, będziemy mogli powiedzieć, czy w ogóle doszło do popełnienia przestępstwa. A jeśli tak, to będziemy starali się ustalić, kto dopuścił się tego czynu – wyjaśnia. - W tej chwili istnieje podejrzenie popełnienia przestępstwa, natomiast pełną wiedzę będziemy mieć dopiero po przeprowadzeniu postępowania – dodaje.
Reporterzy "Superwizjera" dotarli do informacji, z których wynika, że szef kliniki, prof. O., otrzymywał pieniądze od firmy farmaceutycznej, produkującej Actilyse. Z dokumentów wynika, że były to pieniądze m.in. za wykłady oraz za zasiadanie w radzie doradczej firmy. Dziennikarze próbowali zapytać producenta leku o pieniądze wypłacane szefowi oddziału chirurgii - ani w Polsce, ani w niemieckiej centrali firmy nikt nie zgodził się na rozmowę przed kamerą.
Dziennikarze otrzymali maile z informacjami o tym, że sprawy wynagradzania lekarzy objęte są tajemnicą. Firma oświadczyła też, że nie wiedziała o żadnych eksperymentach z lekiem i nikomu takich badań nie zlecała.
Dyrektor dr hab. med. Szczepan Cofta informuje, że lek dalej jest stosowany w szpitalu. – To jeden z podstawowych leków stosowanych w chirurgii naczyniowej, w kardiologii i kardiochirurgii. To lek powszechnie dostępny w postępowaniu na świecie – wskazał. Zapytany o sprawę profesora O. i tego, że był wynagradzany przez producenta leku odpowiada, że nie wie nic na ten temat i "nie chce tego osądzać", bo taka sugestia wymagałaby sprawdzenia. – Byłoby to rzeczą absolutnie naganną. Relacje lekarzy z przemysłem farmaceutycznym wymagają olbrzymiej ostrożności i byłoby to związane z konfliktem interesu – ocenia.
Na wszystkie pytania dziennikarzy: o stosowanie leku, podejrzane zgony i pieniądze od firmy farmaceutycznej odpowiedzi zna jedna osoba - były szef kliniki, prof. Grzegorz O. Reporterzy "Superwizjera" wielokrotnie próbowali się z nim w tej sprawie skontaktować. Nie odbierał telefonów albo rozłączał połączenie, nie reagował na sms-y z prośbą o spotkanie. Dziennikarze szukali go w Opolu, gdzie teraz pracuje - i w Poznaniu, gdzie przyjmuje w prywatnym gabinecie. - Nie jestem upoważniony, żeby rozmawiać z wami o pacjentach - odpowiedział, gdy dziennikarze spotkali go przy jednej z placówek.
Prokuratura sprawdza przypadki zgonów przynajmniej 23 pacjentów poznańskiego szpitala. Biegli muszą odpowiedzieć na pytanie, czy metody profesora O. były zgodne z prawem i standardami medycznymi, czy też próbą niekonwencjonalnego leczenia chorych.
Śledczy mają nie lada orzech do zgryzienia, bo w grę wchodzą także podejrzenia o fałszowanie dokumentacji medycznej i niejasności związane z przeszczepami żył. Na te ustalenia czekają chorzy i ich rodziny. Chcą wiedzieć, czy próbowano ich leczyć i ratować życie, czy też potraktowano ich jak króliki doświadczalne.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24