- Kolega nie miał doświadczenia. Uczył się dopiero jeździć piętrowym autokarem. Cały czas mu mówiłem, żeby się trzymał środka drogi, a jego ciągnęło na prawo. Ja bym wiedział, jak wyprowadzić autobus, by zminimalizować straty. A on skręcił - tak o przyczynach wypadku polskiego autobusu w Serbii mówi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" drugi kierowca - Zdzisław Kucharczyk.
Mężczyzna, który kierował autokarem usłyszał w niedzielę zarzut ciężkiego przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu ruchu drogowego. W wypadku zginęło sześciu pasażerów, wśród nich dwoje dzieci. Kierowca został aresztowany na 30 dni. Grozi mu od roku do ośmiu lat więzienia. Śledztwo w sprawie wypadku prowadzi bielska i serbska prokuratura.
Drugi z kierowców jest wolny, o tym jak wspomina tragiczne zdarzenie mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
RZ: W chwili wypadku pan spał, prowadził kolega. Co wydarzyło się tuż przed wypadkiem?
Zdzisław Kucharczyk: Prowadziłem pierwszy. Od godziny 22 do piątej rano. Zamieniliśmy się rolami, trochę spałem, ale raczej drzemałem. W pewnej chwili obudziłem się i poprosiłem, by wyłączył światła w autobusie, bo zaczynało świtać. Przyciski są przy kierownicy, nie trzeba odrywać od niej ręki. Zamknąłem oczy. Potem już po tragedii ludzie mówili, może pilot, że kierowca odwrócił głowę do tyłu, by zobaczyć, czy się nie świeci. To był ten moment. Otworzyłem oczy, dopiero gdy poczułem, że – jak mówi się w naszym slangu – prawe koła chwyciły pobocze.
Piętrusy są trzyosiowe, zupełnie inaczej się je prowadzi od zwykłych. Trzeba się trzymać środka drogi, nigdy prawej strony. Kolega nie miał doświadczenia. Do Bułgarii tym piętrowym autokarem jechał pierwszy raz. Uczył się nim jeździć.
Co powinien zrobić, kiedy wjechał na pobocze?
Powinien jechać rowem prosto przed siebie, nie skręcać. Ja bym wiedział, jak wyprowadzić autobus, by zminimalizować straty. A on skręcił. Chciał wyprowadzić autobus na drogę i go położył. Ja mu się nie dziwię, ratował się. Stało się nieszczęście, popełnił błąd.
Próbował pan coś zrobić?
To były ułamki sekund. Automatycznie zdążyłem się chwycić słupka przy kierowcy, takiej poręczy. To mnie uratowało. Gdybym tego nie zrobił, zginąłbym zmiażdżony przez prawą stronę autobusu.
Pamięta pan, co było dalej?
Wybiliśmy butami przednią szybę, żeby ludzi ratować, żeby mieli drogę ucieczki. Część uciekała przez dziury w oknach na górze. Potem robiliśmy, co mogliśmy. Udzielaliśmy pomocy, wynosiliśmy na rękach. Pamiętam to jak przez mgłę.
Dlaczego kierowca bez doświadczenia w prowadzeniu takich autokarów wiózł ludzi?
On się dopiero uczył, ale przecież kiedyś musi być ten pierwszy raz. Mój był do Hiszpanii, też obok mnie siedział doświadczony kolega. Tak się uczy każdy. Jechaliśmy w tamtą stronę do Bułgarii, instruowałem go. Cały czas mu mówiłem, żeby się trzymał środka drogi, a jego ciągnęło na prawo. Mówiłem mu, że wystarczy gałąź na poboczu i może być tragedia. Powtarzałem, żeby uciekał do środka. Jechaliśmy górami, tłumaczyłem, żeby go nie rozpędzał, bo nie wyhamuje. Słuchał mnie, nie szarżował. Rutyna go zgubiła. Bardzo mi go żal. Dobry, kulturalny kolega. Ma 44 lata. Doświadczenie na przegubowcach, ciężarowych.
Rozmawiał pan z kolegą po wypadku?
Tylko chwilę. Policja nam nie pozwoliła. Jest załamany. Przyznał się do winy. Ledwo się trzyma. Zdążyłem mu powiedzieć „trzymaj się”. Tylko tyle.
Wróci pan do pracy?
Postanowiłem odejść z turystyki. Nie będę jeździł za granicą, może jeszcze po kraju... To naprawdę straszne przeżycie. Już nie mógłbym wozić ludzi.
Źródło: Rzeczpospolita
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA