Mnożą się wątpliwości dotyczące przestrzegania zasad bezpieczeństwa w kopalni "Wujek-Śląsk". Brat jednego z poszkodowanych ujawnia, że część górników pracujących w miejscu, gdzie doszło do katastrofy nie miało odpowiedniego doświadczenia, aby schodzić ponad kilometr pod ziemię. - To wysyłanie na śmierć - mówi.
Spekulacje na ten temat pojawiły się tuż po wypadku. W miejscu katastrofy leżało bowiem dużo czerwonych kasków górniczych. Tego koloru kaski zakładają w kopalniach osoby, które zaczynają tam pracę, ale wciąż jeszcze uczą się zawodu.
"Psychiki nic nie odbuduje"
Osoby takie w ogóle nie powinny się znajdować w tak niebezpiecznym miejscu. Wskazuje na to brat poszkodowanego w katastrofie. Jak przyznaje, jego brat nie miał doświadczenia. Pracował w kopalni krótko i zawsze na poziomie 500 metrów. - Ale tam się paliło, i przenieśli ich na poziom 1000 metrów - mówi mężczyzna.
Jak mówi, po katastrofie, w szpitalu spotkał się z nimi przedstawiciel kopalni. Miał przyznać, że przy wysłaniu grupy górników w miejsce, gdzie doszło do tragedii, były nieprawidłowości.
Brat poszkodowanego górnika wini kopalnię za zaniedbania. - Są ludzie, którzy pracują 15-20 lat na kopalni. Oni są zaprawieni w bojach, zjeżdżają wszędzie, na każdy poziom i robią wszystko co trzeba. Ale chłop, który robi dopiero pięć dni jest wysyłany na jakiś poziom, gdzie go nie powinno być. To jest przestępstwo, to jest narażanie życia - mówi mężczyzna. I podkreśla, że jego brata wysyłano na śmierć.
"Było zagrożenie metanem"
Tym bardziej, że jak wskazuje, w miejscu, gdzie doszło do katastrofy, było zagrożenie metanowe. - Zdaniem brata już tam buchało metanem. Wprowadzili wentylatory, żeby przewietrzyć szyb, ale wybuchło. Przedstawiciel dyrekcji przyznał mi rację: że ich nie powinno tam być - relacjonuje mężczyzna.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24