Siadając przy Okrągłym Stole podobno wiedział, że "nikomu nie może ufać nawet na milimetr - nawet samemu sobie". Walka z komunizmem nie skończyła się w czasie obrad, a gra z przeciwnikiem jeszcze długo nie była "czysta". - Grałem w słusznej sprawie, ale nie zawsze fair. To prawda. Dlatego czasem mam moralnego kaca - mówi w rozmowie z Justyną Pochanke Lech Wałęsa. Ale przyznaje, że warto było "poruszać się na granicy mądrości i przyzwoitości". Żeby zwyciężyć.
Nie wierzył, że Okrągły Stół załatwi wszystkie problemy Polaków. Uważał, że komunistyczny rząd się podniesie, nawet jeśli przy stole Solidarność "mu dokopie". I dlatego Lech Wałęsa musiał podjąć swoją "grę", o której tyle razy już słyszeliśmy. - Oni zawsze byli pewni, że nas wciągną do swojej gry, do osiągnięcia swojej koncepcji, wykorzystają do czarnej roboty. Ale ja miałem własną koncepcję: pozwólcie mi włożyć delikatnie mój robotniczy but między futrynę a drzwi, a już nigdy tych drzwi nie zamkniecie. Grałem metodą klina, wchodziłem cieniutko i rozszerzałem ile się dało - opowiadał były prezydent w "Faktach po Faktach" w TVN24.
Grali znaczonymi kartami
Teraz o tej "grze" Wałęsa nie chce mówić już za wiele. Dlaczego? Bo podobno "nie jest ona do pokazywania". - To było zachowanie w dobrej sprawie, ale zachowanie nie fair. Też grałem na to, żeby ich wymanewrować. Dlatego czasem mam kaca moralnego. (...) Ja miałem w głowie tylko jedno zdanie: nie ma wolności bez Solidarności. Nic nie było tak istotne jak ten jeden punkt. Wszystko można było podpisać żeby to osiągnąć. To miało uruchomić tworzenie niezbędnych struktur - mówił były lider Solidarności i podkreślał, że jego największy dramat polegał właśnie na tym, że o swojej grze nie mógł nikomu powiedzieć.
Jaki moment były prezydent uważa za kluczowy w czasie rozmów przy Okrągłym Stole? - Najważniejszy moment próby przyszedł wtedy, kiedy oni chcieli mieszać w nasze karty... że nie chcą Kuronia, Michnika. Ale ja miałem takie podejście, że nie mogą mieszać. I dlatego na parę dni zerwaliśmy obrady. Nie dlatego, że tak bardzo lubiłem Kuronia, czy Michnika. Po prostu lider w takim momencie nie mógł się ugiąć - przyznawał Wałęsa z rozmowie z Justyną Pochanke.
Zabójcza nadpobudliwość
Inną metodą walki był "spokój". - Nie chciałbym, jak często mi się zdarza, wychodzić na zarozumialca, ale byłem tak daleko pewien, że zbliżamy się do wolnej Polski, że spokojnie czekałem jak ten czas nastąpi. Wiedziałem też, że los da mi w tej wolnej Polsce uczestniczyć - podkreślał.
Spokój przydał się jeszcze przed obradami Okrągłego Stołu - podczas debaty (30 listopada 1988 r.) Wałęsy z Alfredem Miodowiczem, liderem OPZZ, która - jak się później okazało - otworzyła drogę do rozmów przy Stole. - Jedna rzecz zawsze była dla mnie niedobra: nadpobudliwość. I przed debatą z Miodowiczem uratowało mnie to, że byłem chory. Tego dnia dostałem jakiegoś "głupiego jasia" i stałem się trochę bardziej spokojny, obojętny - mówił ze śmiechem. - Nie znam się na wielu rzeczach - na błędach ortograficznych się nie znam. Ale na niektórych się znam i tu nie dam się przechytrzyć - dodał były prezydent. Ale według Wałęsy po Okrągłym Stole "pewne procesy trzeba było przyspieszyć". - Kiedyś ludzie dojdą do wniosku, że wybory 4 czerwca były tak naprawdę klęską, a nie zwycięstwem - niespodziewanie ocenił gość "Faktów po Faktach".
"Bóg osądzi"
A o co Lech Wałęsa chciałby dziś zapytać sterników PZPR-u - generała Jaruzelskiego i Kiszczaka? - O to, czy naprawdę wierzyli, że w każde polskie miasto są wycelowane rakiety? Być może byli przekonani, że 2/3 Polaków zginie, kiedy oni pójdą w te reformy. (...) Nie znam na to pytanie odpowiedzi. Jeśli natomiast generał Kiszczak robił to wszystko ze zdrady, a nie wiary, to Bóg go rozliczy - ocenił były prezydent.
Nad jednym Wałęsa na pewno zastanawiać się nie będzie. Nad tym, czy wybrał właściwą drogę. Tu nie ma wątpliwości: - Tak, będę się przy tym upierał. Choć była ona kosztowna - zamazała niektóre rzeczy.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24