Młode pokolenie rusza w las za swymi rodzicami. Tak jest na Dolnym Śląsku, na którego ziemiach w połowie lat 90-tych zupełnie zaprzestano wydobycia węgla. Pozostały szyby, do których teraz schodzą ludzie w poszukiwaniu węgla - na sprzedaż. O wypadkach nie chcą myśleć, mandatami a nawet więzieniem się nie martwią, bo na takie zmartwienia - z biedy - ich nie stać. Biedaszyby mają więc drugie, "szemrane" życie.
- Przestępstwem jest paserka, czyli wywóz tego urobu - tłumaczy Grzegorz Wałowski z Politechniki Opolskiej, niegdyś sam zarabiający jako tzw. biedaszybnik. Proceder, którym trudnią się setki ludzi często jest ich jedynym źródłem dochodu, a w zimie często gwarantuje ciepło w domach, bo wokół opuszczonych szybów łatwo znaleźć węgiel lub miał.
Walka o prawa
Sam Wałowski ma cztery prawomocne wyroki sądowe, ale teraz doktoryzuje się na uczelni, walczy o osobowość prawną dla działających biedaszybników i szuka rozwiązania dla wykorzystania leżącego na powierzchni i tuż pod nią węgla.
Jego poszukiwania nie są bowiem bezpieczne, a sami biedaszybnicy opowiadają o wypadkach śmiertelnych, jakich byli świadkami. Najczęściej zapada się pod nimi ziemia albo osuwa się na nich w czasie deszczu.
Zysk z tej działalności, choć duży w krótkiej perspektywie, bo dochodzący nawet do tysiąca zł dziennie (kilkanaście worków węgla sprzedawanych po trzykrotnie niżej cenie od rynkowej), zdaniem Wałowskiego nikomu się jednak nie opłaca, bo za takie pieniądze "nie warto ryzykować życia".
Dla byłych, czasem emerytowanych górników, a czasem po prostu bezrobotnych to jednak jedyna "deska ratunku".
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24