Wyniki śledztwa badającego przyczyny wtorkowej katastrofy samolotu na warszawskim lotnisku Warszawa-Babice będą znane za około miesiąc. Wypadek bada Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Wczoraj po południu teren zdarzenia został zabezpieczony przez policję i prokuraturę. Lotnisko zostało zamknięte.
Do wypadku doszło we wtorek przed godz. 14.00., prawdopodobnie przy próbie lądowania. Małym samolotem leciały dwie osoby - instruktor i jego uczeń. Obaj zginęli na miejscu. Maszyna należała do prywatnej firmy lotniczej.
Wiadomo, że pilot zaraz po starcie zgłosił usterkę i zamierzał lądować. Jak relacjonowali w TVN24 świadkowie, samolot niedługo przed uderzeniem w ziemię "dziwnie się zachowywał". - Samolot leciał, zaczął się obracać i uderzył w ziemię. Rozpędem przejechał jeszcze parę metrów i nagle wybuchł. Ryk silników było słychać do samego końca - wspominała kobieta, która widziała wypadek.
Kłopot z akcją ratunkową
Pojawiły się też niejasności dotyczące akcji ratowniczej. Świadkowie relacjonowali, że była ona źle przeprowadzona, a zaraz po wypadku na miejscu nie było żadnych służb. O akcji ratunkowej opowiadał w TVN24 rzecznik PSP Paweł Frątczak. Według niego jednostki Państwowej Straży Pożarnej pojawiły się na miejscu ok. 4 minuty po zgłoszeniu.
- Jednostki PSP były pierwszymi, które weszły do akcji. Pierwszą informację na ten temat otrzymaliśmy o 13.49 od świadków tego zdarzenia. Natychmiast wysłanych zostało pięć samochodów - gaśniczych i ratownictwa technicznego - powiedział Frątczak.
Frątczak dodał, że na każdym lotnisku powinna być miejscowa jednostka ratownicza. Nie chciał jednak odpowiadać na pytanie, dlaczego taka jednostka nie pojawiła się przed Państwową Strażą Pożarną.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24, PAP/Bartłomiej Zborowski