Niby było ciekawie, niby błyskotliwie, niby iskrzyło. Jak to w Sejmie podczas debaty. Niby padło kilka bon-motów. Ale jak tak oglądałem relacje z debaty przed powołaniem komisji śledczej ds. nacisków na CBA to dopadło mnie wrażenie, że to wszystko trochę sztuczne.
Nie, wcale nie chodzi o same "naciski, naciski, naciski - a przecieki?!" (Cymański) nie chodzi mi o to, że cel pracy komisji jest sztuczny. Chodzi o formę debaty. Mam wrażenie, że gdzieś uleciał ów lotny duch słownego ping-ponga, jaki czasem, w gorących debatach, unosi się nad mównicą w sali plenarnej. Ten słynny Giertych punktujący Kurskiego. Ten Gadzinowski i jego Hong-Kong. Senyszyn... Gilowska! Ostatnio nawet Kempa. A w piątek do telewizyjnych i radiowych relacji przebiły się młode wilki. Mało znane twarze PO i PiSu, które - w zmowie lub nie - postanowiły, że będą miały swoje pięć minut. A może nawet więcej? Co więc powinien zrobić taki młody poseł - wiedząc, że zbliża się ważna debata? Powinien usiąść w pokoiku, odpalić komputer i wymyślić - a najlepiej zapisać - kilka celnych zdań. Na przykład takie: "Posłowie PiSu, nie lękajcie się!". Albo: "mam wrażenie, że zbyt duży power poszedł na palnik i pokrywka się unosi". Wszyscy rechoczą, dziennikarze notują, wieczorem występ w dzienniku murowany. Cel osiagnięty. I tylko brakuje tego "czegoś". Tej świeżości oratorskiego pojedynku, tego poczucia, że to na sali sejmowej głowa się grzeje a język giętki bardzo prędki.
No nie wiem, może się czepiam. Może to było świeże i wymyślone w ferworze dyskusji. Może. Panowie - jakby nie było - zostaliście zauważeni, więc gdy wejdziecie na mównicę następnym razem - wyjdźcie. Na mówcę.