Wyindywidualizowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu, a wszystko przez telefon – właściwie to jego brak. Już drugi raz tak mi się zdarzyło, że ktoś mnie podwozi autem, wysiadam, po czym moja komórka (uprzednio położona w samochodzie) kontynuuje podróż. Beze mnie.
Za pierwszym razem auto prowadziła żona i na szczęście zatrzymała się na czerwonym, więc po krótkim sprincie udało mi się ją dogonić i komórkę odzyskać. Teraz było dużo gorzej, bo podwożący mnie kolega ujechał i zniknął w rozentuzjazmowanym tłumie aut na Alejach Jerozolimskich w centrum stolicy. Stanąłem jak ogłupiały. Co począć? Umówiliśmy się wszak za godzinę w Złotych Tarasach – centrum handlowe spore, a umówienie było dosyć ogólne. No nic. Trzeba zainwestować w dawno nieużywany gadżet – kartę Telekomunikacji Polskiej - i docenić dostępność budek telefonicznych.
Schodzę do podziemi Dworca Centralnego. Kiosk.
– Dzień dobry, dostanę karty telefoniczne?
- Tak taka?
- Nie, taką kartę do budki.
- Nie, co pan, nie ma.
- A w ogóle gdzieś jeszcze są?
- Chyba są, ale u mnie nie ma.
Dramat. Jeżeli wszystkie kioski idą z duchem postępu, pozostaną mi chyba sygnały dymne. Próba druga. Są karty? Są. Poproszę najmniejszą. Proszę. 15 impulsów. 9 złotych. Na karcie wesoła rodzinka z uśmiechem na twarzy biegnie plażą. Pewnie ucieszyła się, bo znalazła budkę telefoniczną. Ja jeszcze taki wesoły nie jestem. Ruszam podziemiami dworca i pierwszy raz doceniam pamiętający Gierka system informacyjny, bo oto pod strzałkami kierującymi na „Miasto” i „Peron 2” jest też „Telefon”. Hurra! Podążam za wskazaniami oldskulowych piktogramów i wreszcie, obok przechowalni bagażu dostrzegam rząd trzech żółtych aparatów. Podchodzę z pewną taką nieśmiałością. Rozentuzjazmowany tłum podróżnych gada przez komórki, a ja w ręku trzymam właśnie zimny ebonit. No dobrze. Umówiony w Tarasach kolega ma oczywiście komórkę, ale ja oczywiście nie znam numeru. Zna go mój telefon, ale ten podróżuje w aucie. Na szczęście w pamięci mam numer do innego wspólnego znajomego. Dzwonię. Podnosi i niepewnie pyta: halo?
- Cześć.
- No cześć. A skąd ty dzwonisz – wyraźnie jest zdziwiony.
- Z budki.
I tu oczywiście wybuch śmiechu. Kiedy mu przeszło, podaje mi właściwy numer. Trzeba zapisać. Kładę więc kartkę na żółtym aparacie. Podnosi się tuman kurzu. Może nie leży tam od Gierka, ale od Kwaśniewskiego to na pewno. Zapisuję, dzwonię, impulsy lecą, umawiamy się więc konkretniej przy właściwym wejściu do centrum handlowego.
Idę. Czekam. Ochroniarz czujnie ogląda rozentuzjazmowany tłum zakupowy, ale wyjątkowo bacznie przygląda się akurat mojej wyindywidualizowanej osobie. Wcale mu się nie dziwię – bo kto to widział, żeby ktoś tak bez sensu stał i czekał? Skoro się umówił, to nie może zadzwonić? Właśnie. Zadzwonić. Czas mija, chyba już jest właściwa godzina, ale tego nie sprawdzę – bo zegarka nie noszę. Wystarcza mi ten w komórce. No dobrze. Takie nowoczesne centrum, to czy ma jeszcze stary, dobry publiczny telefon? Ma. W korytarzu do toalety. Ten jest nieco inny. Dworcową żółć zastąpiła minimalistyczna stal. Podnoszę słuchawkę. „Wrzuć monetę”. Co? Jaką monetę?! A co z moją kartą za 9 złotych z 12 impulsami?! Nie działa. Szukam monety. Jest. Dwójka. Przypomina mi się radość z możliwości zadzwonienia z publicznego aparatu przy sklepie na Końskim Jarze w 1987 roku. Tam też wchodziła dwójka, aparat też był stalowy – tylko nieco większy. Halo! Wracamy do rzeczywistości XXI wieku! Dzwonię. Kolega odbiera. Już jest przed wejściem, tylko mnie nie ma. No nie ma, bo przecież poszedłem, kurde, zadzwonić, nie?!