Znowu poszliśmy na paradę. Tym razem jednak nie było Leopardów ani efów szesnastych (cytując Marszałka Sejmu) ani nawet Hummerów. Były za to stroje z epoki, ułani i szwoleżerowie. I tylko Naród w dniu swojego święta jakiś taki mało tryskający radością.
Parada, o której mowa, to defilada w centrum Warszawy z okazji Święta Niepodległości. Staliśmy przy Muzeum Narodowym, a przed nami, Alejami, w zwartym szyku maszerowały kompanie reprezentacyjne od lotników do służby więziennej, grupy poprzebierane za żołnierzy Legionów, Błękitnej Armii, powstańców, a nawet berlingowców i spadochroniarzy generała Sosabowskiego – słowem piękny patriotyczny spektakl. No więc idą, jadą, pozdrawiają, a ludzie – nic. Nic? Prawie nic. Robili zdjęcia aparatami w telefonach komórkowych. I być może dlatego nie mieli już jak machać flagami i klaskać defilującym żołnierzom i przebierańcom. Właściwie to w promieniu kilkudziesięciu metrów klaskaliśmy tylko my z żoną i kolegą oraz jacyś Państwo, z którymi wespół w zespół próbowaliśmy ożywić uczucia patriotyczne gawiedzi, zdejmując rękawiczki i bijąc brawo. Właśnie… zdejmując rękawiczki. Teraz to oczywiste. Nie chodzi przecież o to, że w dniu Święta Narodowego naród nie świętuje, bo jest taki smętny. Tu chodzi o listopad. W listopadzie naród swoje mężne ramiona i dłonie okrywa rękawiczkami, a w nich klaskać się nie da. Wszystko przez rękawiczki – to pewne. Pod nimi krew gorąca i patriotyzm kipiący.