Ciąg dalszy nastąpił. Czytać ku przestrodze i pilnować swoich kart, bo gdy Państwa okradną, to może się okazać, że muszą Państwo gangsterom jednak pyszną fajitę w meksykańskim barze zasponsorować. Ale po kolei.
Najpierw wizyta na komisariacie. Uprzejmy sierżant przyjmuje zgłoszenie. Spisuje, jak było, kto mi ukradł pieniądze i gdzie mogli zeskanować kartę. Specjalnie nie jest zdziwiony, że złodzieje najpierw idą do baru i na małej kwocie sprawdzają, czy karta działa. Działa. Fajita zjedzona, można iść na zakupy. Druga transakcja to już od razu 500 USD, trzecią – na podobną kwotę – bank blokuje. Pół godziny spisywania zeznań, sierżant daje protokół do podpisu. - Wszystko się zgadza, poproszę jakieś potwierdzenie złożenia zawiadomienia. – O, to nie takie proste – wyjaśnia sierżant. – Najpierw musi pan pojechać do urzędu dzielnicowego, zapłacić 17 złotych i wrócić z pokwitowaniem – instruuje. Jadę, płacę, wracam, odbieram. Teraz do banku.
W banku też jest bardzo miło, ale tylko na początku. Pracownica spisuje reklamację, a na pytanie, czy mam szansę odzyskać skradzione pieniądze… no i właśnie tu robi się nieco mniej miło. Dowiaduję się, że „MultiBank gwarantuje zwrot kwoty do 50 euro, a powyżej to już zależy od decyzji, która zapadnie w 30 dni”. Niecierpliwie na nią czekam. Ciekawe, czy tak jest w każdym banku? Jakie mają Państwo doświadczenia?