Po rozmowie z Maciejem Damięckim (w zeszły piątek w Magazynie) mam mieszane uczucia. Jest teczka, są donosy o tym, co kto z kolegów powiedział i jest człowiek, którego znamy z filmów jako sympatycznego, nieszkodliwego safandułę – stąd zapewne reakcje części widzów: on miałby komuś szkodzić? To niepoważne! Znamy człowieka!
Zdumiewa mnie, że - jak powiedział - swemu bratu-bliźniakowi przyznał się do współpracy dopiero tuż przed publikacją w „Dzienniku”. Z relacji w „Dzienniku” wynika, że nad podjęciem współpracy zastanawiał się kilka tygodni. Brat był mu chyba najbliższy. Zatem w tym czasie nie radził się bliskich, nie bił się w piersi, nie narzekał na naciski, nie pytał co robić.
Potem przez lata spotykał się z oficerami SB (teczka mówi o 16-tu latach, on sam o dwóch, trzech). Nie brał pieniędzy, nie dał się też użyć do żadnej prowokacji. Być może rzeczywiście starał się nie opowiadać niczego ważnego. Być może mu się to nie udawało (bo jednak SB przez pierwsze lata była z tych relacji zadowolona).
Jedni mu uwierzą na słowo, inni nie. Jak mam się bronić? – pyta bezradnie aktor, a reakcją może być albo współczucie, albo pytanie: jak mamy Ci wierzyć, gdy mówisz, że relacje spisane przez SB-ków były przez lata fałszowane, gdy przyznajesz się tylko do tego, co zapisane Twoją ręką, a przecież i do tego przyznałeś się dopiero wtedy, gdy pokazano Ci zachowane rękopisy.
To wydaje się już regułą – ujawnieni agenci najpierw nie przyznają się do niczego, a potem zmieniają zdanie w miarę ujawnianych akt. Do końca nie przyznają się do tego, czego nie napisali odręcznie. Podobną sytuację widzieliśmy w przypadku arcybiskupa Wielgusa.
To wszystko boli. Macieja Damięckiego, bo czuje się ukarany ponad miarę. Boli jego rodzinę – brata, dzieci i żonę, która w tych dniach „sądu” tak dzielnie i wytrwale go wspiera. O przykrości mówią też jego koledzy i widzowie, choć każdy z innego powodu.
Podjęcie współpracy z SB nikomu chluby nie przynosi. Ale współpraca współpracy nierówna. Pochylamy się więc nad teczką i szukamy: jedni okoliczności łagodzących, inni obciążających. Po poznaniu dokumentów każdy pozostaje przy swoim - tak, jak każdy ma swoje zdanie na temat rozbrajania „lustracyjnej bomby” i rozliczania ludzkiej słabości (a może i świństw) na oczach całej Polski.
Zaprosiłem go do programu, gdy wiadomość o jego teczce znalazła się na pierwszej stronie Dziennika. Przyszedł, bo chciał się trochę przyznać, a trochę bronić. Stanął przed długą listą pytań, ale miał też dużo czasu na odpowiedzi. Wykorzystał ten czas, jak umiał, albo na ile był w stanie.