Pan napada na bank. Pani śpiewa piosenkę. Pan ucieka przed policją. Pani śpiewa drugą piosenkę, a jej 100 koleżanek tańczy. Zły człowiek chce zrobić Pani krzywdę. Pan staje w jej obronie. Razem śpiewają piosenkę. Całują się. Ludzie klaszczą... Piękne filmy puszczali nam w autobusie do Dharamsali:)
Co było dalej nie wiem - zasnąłem - ale chyba dobrze się skończyło, bo słyszałem, że pasażerowie klaskali znowu:) Zasypiałem i budziłem się co chwila, filmy się zmieniały, bohaterowie byli ci sami: Piękna Pani, Piękny Pan, Zły-Człowiek-Który-Groźnie-Marszczy-Brwi. No i te piosenki :) Podróż do Dharamsali nie była zła, przynajmniej nie tak ciężka jak się spodziewaliśmy. 20 godzin jedzie tam zwykły autobus, z miejscami siedzącymi na dachu, my jechaliśmy "strzałą północy". Jedyne 12 godzin:) W Indiach w zasadzie obowiązuje ruch lewostronny, ale wyjątki od tej reguły są bardzo częste. Początkowo reagowaliśmy trochę nerwowo widząc ciężarówkę pędzącą wprost na nas, ale oba auta zawsze jakoś się wymijały. Raz w lewo, raz w prawo, udało się. Do wszystkiego w końcu można się przyzwyczaić. Gdy zaczęliśmy wspinaczkę górskimi serpentynami zdawało się nam, ze kierowca powinien zwolnić do 30-ki. Jechał 70-80 km/godz. Dharamsala to pięknie położona mała mieścina. U stop Himalajów. Kilkanaście tysięcy mieszkańców. Dziś najważniejsze miasto Tybetańczyków. Rząd, Parlament no i Dalaj Lama. Nareszcie możemy oddychać! Czyste, świeże powietrze! 20 stopni w dzień, zero w nocy. Lasy, ptaki - to nic, że 3700 metrów nad poziomem morza. To czuć - owszem, ale w porównaniu z piekarnikiem w Delhi czujemy się jak nowo narodzeni. Sporo turystów. Głównie z Ameryki. Przyjeżdżają do tybetańskich mnichów szukać odpowiedzi na ostateczne pytania... Spokój... A może zmęczenie...