W lipcu wsadziłem tu kij w kolarskie mrowisko, krytykując dziwną (moim nieskromnym zdaniem) technikę jazdy na rowerze, która zakłada, że ścieżki rowerowe są dla leszczy a biegnąca równolegle ulica – dla prawdziwych cyklistów.
Wtedy rozmawialiśmy sobie z Państwem teoretycznie - dziś nadarzył się przykład z życia. Koleżanka moja dobra jechała sobie w sobotni poranek szeroką, trójpasmową ulicą w Warszawie. Wzdłuż ulicy biegnie też szeroki, asfaltowy chodnik oznaczony znakiem wskazującym na konieczność dzielenia go przez pieszych i rowerzystów. Ponieważ jednak mało kto wzdłuż tej trójpasmówki spaceruje, praktycznie chodnik jest cały dla rowerzystów. Wróćmy jednak do wspomnianej koleżanki, która to rano wsiadła w swojego odblaskowo-żółtego Matiza i pomknęła do centrum. Na opisywanej ulicy zatrzymało ją światło. Czerwone. Jak sukienka w piosence Fisza, co nie jest bez znaczenia, bo dalej również było jak w piosence: „i nagle bęc – i nagle bum”. To rowerzysta wpadł na żółtego Matiza. Od tyłu.
Cudem chyba tylko (jechał bez kasku) nic mu się nie stało – zwłaszcza, że przybyli na miejsce policjanci zwrócili uwagę, że rower nie hamował. Nie dlatego, że wysiadły hamulce – cyklista po prostu przyjął postawę sprinterską, schował głowę w ramiona, a pedały naciskał na maksa. Jak zeznał – nie zauważył, że dojeżdża do świateł, na których stoją samochody. W tym także nasz żółciutki Matiz. Matiz do remontu, rower do kasacji, cyklista na kontrolę do lekarza.