- Nie ma mowy o żadnym fałszowaniu, ukrywaniu czy zamienianiu danych. Te dane zostały tylko uzupełnione, aby mieć pełny obraz tego, co działo się podczas lotu - powiedział w "Faktach po Faktach" Piotr Lipiec, były członek komisji Jerzego Millera i zespołu Macieja Laska, specjalista ds. odczytu rejestratorów lotów i rozmów. Odpowiedział w ten sposób na ustalenia podkomisji smoleńskiej, która stwierdziła, że zapisy rejestratorów były zmanipulowane i okrojone.
W czwartek nowa podkomisja smoleńska, powołana w lutym br. przez szefa MON Antoniego Macierewicza, zaprezentowała dotychczasowe efekty swoich działań.
W pokazanej prezentacji stwierdziła m.in., że zapisy rejestratorów były zmanipulowane i okrojone. Jeden z członków zespołu, prof. Kazimierz Nowaczyk oświadczył, że z polskiej skrzynki wycięte zostały ok. 3 sekundy, z rosyjskiej ok. 5 sekund. Dodał, że podkomisja znalazła plik źródłowy z rejestratora, dzięki czemu udało się odszyfrować dodatkowe, brakujące 5 sekund z zapisu. - Jesteśmy w trakcie analizy, która jest bardzo żmudna, ale już znaleźliśmy sygnał niesprawności pierwszego silnika, niesprawność pierwszego generatora, niesprawność obu wysokościomierzy radiowych - zaznaczył. - To wszystko się dzieje pomiędzy TAWS-38 a miejscem zamrożenia pamięci FMS, w powietrzu, 15 metrów nad gruntem - mówił.
"Dane zostały tylko uzupełnione"
Piotr Lipiec podkreślił, że od 18 lat zajmuje się odczytem rejestratorów , co "pozwala mu stwierdzić, że nie było żadnych fałszerstw w rejestratorach parametrów lotu ani rejestratorze rozmów".
Powiedział, że w załączniku do protokołu raportu komisji Millera, wyjaśniającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, jest opisane szczegółowo, jak odbywały się odczyty rejestratorów lotu i co zostało w tych rejestratorach dokonane. - Rejestrator firmy ATM, tzw. polska czarna skrzynka, ma specyficzną konstrukcję i technologię zapisu danych. Dane zapisują się tylko do momentu istnienia zasilania. Gdy zasilanie zniknie, to, co było w buforze pamięci, znika. Reszta danych zostaje na kasecie. Gdy stwierdziliśmy przy odczycie, że brakuje nam 1,5 sekundy, uzupełniliśmy te dane danymi z rejestratora katastroficznego produkcji rosyjskiej - tłumaczył członek komisji Millera.
- Tak więc nie ma mowy o żadnym fałszowaniu, ukrywaniu czy zamienianiu danych. Te dane zostały tylko uzupełnione, aby mieć pełny obraz tego, co działo się podczas lotu - podkreślił.
Podkreślił również, że niesprawności, na które wskazała podkomisja smoleńska, występowały po uderzeniu w brzozę. - W momencie, w którym została niszczona konstrukcja samolotu - po uderzeniu samolot się obracał, zderzał się z kolejnymi przeszkodami - dochodziło do kolejnych usterek. Tak naprawdę informacje, które dzisiaj pokazywano - usterka hydrauliki, niesprawności generatorów - to wszystko zdarzenia, które miały miejsce na 2 sekundy przed zderzeniem z ziemią. To nie jest informacja o tym, że z samolotem stało się coś niewłaściwego, tylko wiemy, że to są już skutki zderzenia z tym drzewem - wyjaśnił Lipiec.
"Malutki fragmencik może polecieć tak daleko jak tylko to możliwe"
Odniósł się również do wskazania przez szefa podkomisji smoleńskiej Wacława Berczyńskiego, że szczątki samolotu znaleziono "60 metrów przed tzw. brzozą pancerną".
- Jeżeli wejdziemy w szczegóły, dowiemy się, że mowa jest o jednym małym fragmenciku, prawdopodobnie z poszycia - kiedy my pracowaliśmy, jeszcze tej informacji nie było, to zostało stwierdzone później podczas prac zespołu biegłych. Taki malutki fragmencik, który zostanie oderwany z poszycia po zderzeniu z drzewem, może wpaść do silnika i może polecieć tak daleko jak tylko to możliwe - powiedział Lipiec.
Jako przykład podał zdarzenie, które miało miejsce w Katowicach. - Silnik lotniczy potrafił wydmuchać asfalt z nawierzchni pasa na kilkanaście, kilkadziesiąt metrów. Tak więc lekki kawałek blachy, który trafi do samolotu do silnika, potrafi polecieć bardzo daleko - dodał.
Przypomniał, że 100 metrów wcześniej został skoszony czubek cienkiej brzozy. - Natomiast tuż przed słynną "pancerną brzozą" były kępy różnych drzew, krzaków i samolot po prostu kosił je równo - dodał Lipiec.
Lipiec: raporty musiały mieć taką samą formę
Odniósł się również do ujawnionego przez podkomisję smoleńską nagrania z rozmowy Jerzego Millera z członkami ówczesnej komisji. "Albo zadbamy o spójność raportów polskiego i rosyjskiego dotyczących katastrofy smoleńskiej, o jednolity przekaz, który nie sprzyja budowaniu mitów, albo sami sobie ukręcimy bicz" - mówi na nagraniu Miller.
- Wymowa tych materiałów, kiedy minister rządu polskiego na polecenie polskiego premiera instruuje komisję, jak ma przebiegać badanie wypadku lotniczego - dla mnie jest to szokujące - powiedział szef podkomisji smoleńskiej Wacław Berczyński.
- Jak widać, panowie, którzy dzisiaj odtworzyli to nagranie, zupełnie nie zrozumieli treści, która tam się znajduje. Tak naprawdę chodziło o jedną prostą rzecz. Format raportu polskiego i format raportu rosyjskiego mają być takie same, czyli (mają mieć - red.) format standardu aneksu 13. do konwencji chicagowskiej - wyjaśnił Lipiec. - W pierwszej chwili badanie wypadku prowadzone przez komisję wojskową powinno zakończyć się napisaniem protokołu wraz z załącznikami. Jest to format zupełnie nieznany w świecie, jest to format obowiązujący tylko w Polsce. Aby móc porównać treści raportów: rosyjskiego MAK i polskiego zrobionego przez polską komisję, należało użyć tego samego formatu - zaznaczył Lipiec. Podkreślił, że nie było żadnych nacisków. - Później raport w formie aneksu 13. został opublikowany - dodał.
Autor: js/kk / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24