Co drugi Polak nie kojarzy żadnego europosła ani europosłanki mijającej kadencji - tak przynajmniej wynika z sondażu CBOS z kwietnia bieżącego roku. O ile polityczne debaty na Wiejskiej rozbudzają emocje, o tyle dyskusje w Brukseli i Strasburgu nie zajmują naszych serc. Przed wyborami europejskimi przyglądamy się kulisom pracy parlamentarnej, wielojęzycznym frakcjom i "partyjnemu balansowaniu".
"Głosowali przeciwko Polsce! Donoszą na Polskę!" - taka retoryka gościła w telewizyjnych studiach i internetowych potyczkach niejednokrotnie. Ale z rzeczywistością nie ma wiele wspólnego. Społeczna niewiedza dotycząca brukselskiej, politycznej codzienności pozwala jednak kreować i rozpowszechniać fałszywe tezy. Świadomość tego, czym zajmuje się europarlament jest niska - na ten fakt od lat zwracają uwagę eksperci, a na potwierdzenie swojej tezy sypią z rękawa rozlicznymi sondażami. Dane Eurobarometru z wiosny bieżącego roku pokazały, że temat wyborów do Parlamentu Europejskiego interesuje 60 procent Europejczyków, ale tylko 17 procent badanych wskazało, że śledzi te wydarzenia "bardzo". Polska uplasowała się w okolicach średniej unijnej.
Polityczna codzienność, czyli co po wyborach?
Parlament Europejski to jedyna instytucja unijna, której skład wyłaniany jest w wyborach bezpośrednich. Zgodnie z traktatami maksymalna liczba europosłów nie może przekroczyć 750 osób, a sposób wyłaniania politycznej reprezentacji jest powiązany z liczbą ludności danego państwa. Minimalna liczba posłów to 6 osób, maksymalna zaś zatrzymuje się na 96 mandatach. W nadchodzącym głosowaniu fotele poselskie zdobędzie 720 osób. W drugą niedzielę czerwca w Polsce wybierzemy 53 europosłów. Tyle teoria.
I tu warto postawić pierwsze pytania. Czy osoby kandydujące do Parlamentu Europejskiego po zdobyciu mandatu reprezentują Polskę? I tak, i nie. Traktat o Unii Europejskiej wskazuje, że "w skład Parlamentu Europejskiego wchodzą przedstawiciele obywateli Unii", a więc w momencie wyboru reprezentuje się wszystkich mieszkańców UE posiadających paszport państwa członkowskiego. Zatem europoseł w równym stopniu jest politycznym przedstawicielem Portugalczyka, jak i Fina. Oraz Polaka. I tutaj teoria ustępuje miejsca praktyce, bo w ubiegłych wyborach europejskich cztery osoby zdobyły mandaty w krajach odmiennych niż swoje własne. Jednym z przykładów jest Sandro Gozi, wcześniej wiceminister spraw europejskich we Włoszech, obecnie europoseł z listy liberałów we Francji.
Kiedy opadnie kampanijno-wyborczy kurz, europosłowie-elekci muszą przebrnąć przez gąszcz procedur organizacyjnych - od otwarcia biura, przez kwestie personalne, po lokalowe i... polityczne. Do tych ostatnich należy decyzja o przystąpieniu do grupy politycznej. Tych w mijającej kadencji było siedem.
Do powołania grupy potrzeba minimum 23 posłów, z co najmniej 7 państw członkowskich. Wspólnym mianownikiem do powstania takiej frakcji są identyczne (lub przynajmniej zbliżone) przekonania polityczne. W całym procesie uczestniczą zazwyczaj kierownictwa europartii, bo zdecydowana większość krajowych partii politycznych przynależy do swoich odpowiedników na europejskim poziomie (np. PO należy do Europejskiej Partii Ludowej, PiS do Europejskich Konserwatystów i Reformatorów).
W sali posiedzeń miejsca są przydzielane posłom w zależności od ich przynależności politycznej, od lewej strony do prawej, zgodnie z przyjętymi podziałami ideowymi. Przed każdym głosowaniem na sesji PE grupy polityczne analizują sprawozdania opracowane przez komisje parlamentarne i wnoszą swoje poprawki, ustalone wcześniej na zamkniętych posiedzeniach. Chociaż brzmi skomplikowanie, to wygląda podobnie do tego, co możemy obserwować w parlamentach krajowych. Obecnie rządzącą koalicją w Brukseli było porozumienie chadeków z EPL, socjaldemokratów oraz liberałów z grupy Odnowić Europę.
"Równoważenie interesów"
- Grupa polityczna to konfederacja różnych partii - mówi w rozmowie z tvn24.pl europarlamentarzysta Mikuláš Peksa z czeskiej Partii Piratów, zasiadający we frakcji Zielonych. Przed objęciem mandatu w Brukseli Peksa był posłem w czeskiej Izbie Poselskiej. - O ile w klubie parlamentarnym byliśmy przyzwyczajeni do pracy zespołowej i pracowaliśmy na dobry wynik partii, o tyle współpraca w grupie politycznej jest raczej równoważeniem partykularnych interesów poszczególnych członków - komentuje polityk.
- Dobrze odnalazłem się w grupie Socjalistów i Demokratów - mówi z kolei Łukasz Kohut, europoseł, który do PE dostał się w 2019 roku z ramienia Wiosny Roberta Biedronia. - To była frakcja, w której mogłem swobodnie działać na rzecz śląskiego przemysłu, śląskiej kultury, ale także na rzecz praw kobiet - dodaje. Kohut obecnie startuje z list Koalicji Obywatelskiej.
W 2019 roku Polsce przypadły 52 miejsca w europarlamencie. Wybrani przedstawiciele zasilili 3 z 7 istniejących frakcji. W trakcie kadencji swoją przynależność zmieniły jednak Róża Thun i Sylwia Spurek, co zwiększyło liczbę frakcji z polskim udziałem do pięciu. Pod koniec kadencji podział ten wyglądał następująco:
- Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR): 27 miejsc
- Europejska Partia Ludowa (EPL): 16 miejsc
- Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów (S&D): 7 miejsc
- Zieloni/Wolny Sojusz Europejski (G/EFA): 1 miejsce (Sylwia Spurek)
- Odnowić Europę (RE): 1 miejsce (Róża Thun)
- Większość członków grupy Zielonych pochodzi z Europejskiej Partii Zielonych, nieco mniej pochodzi z Wolnego Sojuszu Europejskiego (europartia zrzeszająca ugrupowania mniejszości narodowych i etnicznych - red.) lub Europejskiej Partii Piratów. Oczywiście mamy między sobą różnice ideologiczne i w tych przypadkach zwykle kierujemy się zasadą "zgadzamy się, że się nie zgadzamy" - tłumaczy europoseł Mikuláš Peksa. Podobnie wypowiada się Łukasz Kohut - Sam w wielu przypadkach głosowałem inaczej niż grupa (Socjalistów i Demokratów - przyp. red.). Nie poparłem wprowadzenia zakazu produkcji samochodów spalinowych, głosowałem przeciwko dyrektywie budynkowej. Spory czy odmienny punkt widzenia są częścią pracy europarlamentarnej - komentuje Kohut.
Na przestrzeni lat grupy polityczne zmieniały swoje nazwy, ulegały przekształceniom i rozpadom, ale zawsze służyły za ideologiczny kompas na europejskiej mapie. PO i PSL od wielu lat zrzeszone są w szeregach centroprawicowej EPL. Porównywalnie długo swoje miejsce w grupach EKR i S&D zajmują odpowiednio PiS i Nowa Lewica (dawniejsze SLD). Swoją przynależność do grupy liberałów i współpracę z frakcją RE trzy lata temu rozpoczęła Polska 2050.
Według sondaży na miejsca w europarlamencie mogą obecnie liczyć przedstawiciele Konfederacji. I chociaż komitet ten tworzą aż 3 samodzielne partie, to wszystkie z nich w mniejszym lub większym stopniu utrzymują kontakty z nacjonalistyczną grupą Tożsamość i Demokracja (ID). Na przesłane przez nas pytania, co do ewentualnej przynależności nikt jednak nie odpowiedział. Z kolei sekretariat Partii Razem przekazał nam stanowisko tej formacji:
Blisko współpracujemy z zieloną lewicą nordycką na rzecz takiej lewicy europejskiej, która łączy konsekwentne działania na rzecz praw człowieka i społecznej równości z jednoznacznym wsparciem dla Ukrainy
Europosłowie zrzeszają się według poglądów, a nie obywatelstw czy państw, co wymusza koordynację prac w wielu językach. I chociaż każdy język urzędowy państwa członkowskiego jest jednocześnie językiem urzędowym Unii (łącznie 24), to najczęściej prace zarówno na sesji plenarnej, jak i w grupach politycznych odbywają się w języku angielskim. - Ze wszystkimi rozmawiam po angielsku i jestem do tego przyzwyczajony - mówi czeski europoseł Mikuláš Peksa. - Co więcej, w Europejskiej Partii Piratów celowo łączymy nasze zespoły tak, by znalazły się w nich osoby z różnych krajów, więc nawet nasza wewnętrzna komunikacja również odbywa się po angielsku - dodaje polityk.
Śląski europoseł Łukasz Kohut potwierdza, że większość prac legislacyjnych toczy się w języku angielskim. Polityk zwraca jednak uwagę na aspekt języka śląskiego - Śląski - wiadomo - bardzo mi pomógł, bo jednym wystąpieniem udało się wyprowadzić tłumaczy w pole, co po raz kolejny rozpoczęło debatę w Polsce w tej sprawie - mówi Kohut. Jego wystąpienie z grudnia 2020 roku wprowadziło w kłopot tłumaczy oraz przewodniczącego obrad ze względu na brak możliwości bezpośredniego przełożenia przemowy w języku śląskim na inne, urzędowe języki UE.
Parlament jeden, siedzib więcej
Polityczne kalendarze europosłów zajmuje także sprawa... podróży. Zgodnie z Traktatem o Unii Europejskiej oficjalną siedzibą unijnego ustawodawcy jest Strasburg, to tam mieści się znana z przekazów medialnych gargantuiczna sala plenarna. Jednak większość prac legislacyjnych ma miejsce w Brukseli. Tam znajdują się również komisje parlamentarne, biura poselskie oraz władze grup politycznych i europartii, co wymusza przemieszczenie się między Belgią i Francją.
Na pytanie dlaczego tak jest pada prosta odpowiedź - to decyzja polityczna, leżąca u historycznych początków Unii oraz jej poprzedniczek. Rozmieszczenie instytucji w różnych państwach miało symbolizować różnorodność europejską i chęć decentralizacji władzy. Mimo że przemieszczanie się między tymi dwoma miastami ze względu na sesje plenarne generują koszty rzędu 200 milionów euro rocznie, to Francja od lat sprzeciwia się permanentnemu przeniesieniu PE do Brukseli. Polityka i symbolika Strasburga jest tak duża, że część francuskich deputowanych nie bierze nawet udziału w posiedzeniach w stolicy Belgii, aby pokazać swoje przywiązanie do siedziby parlamentu na francusko-niemieckim pograniczu.
Polityczne cuda i partyjne dziwy
Eurowybory to nie tylko rywalizacja o mandaty poselskie, ale także festiwal politycznej egzotyki. W Brukseli i Strasburgu reprezentowanych jest aż kilkaset krajowych formacji politycznych. Dla przykładu - brak progu wyborczego w Niemczech sprawia, że miejsca zdobywają takie formacje jak Partia Ochrony Praw Zwierząt (niem. Tierschutzpartei) czy partia PARTIA, będąca inicjatywą satyryczną uderzającą w establishment. Obie zyskały odpowiednio jeden i dwa mandaty, chociaż w wyborach regionalnych czy do krajowego parlamentu nie są w stanie wywalczyć odpowiednio wysokiego poparcia gwarantującego miejsce.
Najbliższe głosowanie cieszy się pokrętną popularnością także u naszych południowych sąsiadów. W Czechach, gdzie nie trzeba zbierać podpisów poparcia pod listami, swój start ogłosiło aż 30 komitetów (dla porównania - w Polsce tylko 7). Listy, które wzbudziły najwięcej internetowego zainteresowania to partia "TAK - Lepsza Unia z kosmitami" (cz. Lepší EU s mimozemšťany) i URZA - Nie Chcemy Waszych Głosów (cz. Urza: Nechceme vaše hlasy). Lider pierwszej formacji wystąpił w debacie telewizyjnej w stroju zielonego przybysza z kosmosu, zaś szef URZY powiedział, że o mandaty nie walczą i nie mają programu, bo są anarchokapitalistami, ale swoim startem chcą pokazać sprzeciw wobec systemu politycznego.
Wśród kandydatów walczących o mandat jest też formacja, której nazwa na karcie wyborczej zajmuje kilka linijek. Pełna nazwa partii to: "LEPSZE ŻYCIE DLA LUDZI - min. wynagrodzenie 70 000 koron, min. emerytura 50 000 koron, powrót do cen energii z 2019 roku, w sklepach towary najwyższej jakości po cenach przystępnych dla każdego, zniesienie podatku od nieruchomości, STOP wojnie". I chociaż chciałoby się powiedzieć, że to nie jest żart, to jednak sporo czeskich niszowych partyjek traktuje te wybory z przymrużeniem oka, wiedząc, że nie ma najmniejszych szans na mandaty. Wykorzystują jednak okazję i możliwość, by pokazać się w kampanii wyborczej.
Źródło: europarl.europa.eu, tvn24.pl, Guardian
Źródło zdjęcia głównego: OLIVIER HOSLET/EPA/PAP