Piotr Bakalarski: Zaczynał pan w 1992 roku. To był czas gorący politycznie, upadał właśnie rząd Jana Olszewskiego. W gospodarce szalał turbo kapitalizm, którego ilustracją było morze blaszanych szczęk na placu Defilad. W kulturze - gala piosenki popularnej i chodnikowej w Sali Kongresowej, symboliczne wprowadzenie disco polo na salony. A pan robi festiwal jazzowy. Jak do tego doszło?
Mariusz Adamiak: Prowadziłem już wtedy klub Akwarium, w którym robiłem koncerty muzyków światowego formatu. Zacząłem śledzić rynek, menadżerowie przysyłali oferty, nagle zorientowałem się, że można w tym samym czasie zaprosić wielu dobrych wykonawców. Pomyślałem, że jeśli pojawia się możliwość, to trzeba z niej skorzystać i niech to będzie od razu festiwal. Program ułożył się właściwie sam, z tych ofert, które dostałem. Tak to zaczęło działać. Pierwszy festiwal pochłonął wszystkie pieniądze rodzinne, jakie miałem. Wszystko, co ojciec miał mi przekazać na dorosłe życie, straciłem na pierwszym festiwalu. Miał nadzieję, że w przyszłości przyniesie to skutek i miał rację. Ale pierwszy festiwal był deficytowy, tak być musiało, bo to była pionierska robota.
Jakie cele pan sobie wtedy postawił: zrobienie najlepszego festiwalu w skali Polski czy Europy?
W ogóle nie myślałem w tych kategoriach. Jak człowiek jest młody, to rzuca się z motyką na słońce i walczy o przetrwanie. Pomyślałem, zrobię duży festiwal, nie miałem w głowie dalekosiężnych planów.
Jakie był reakcje na pierwszą edycję?
Entuzjastyczne. Było ogromne zainteresowanie medialne, wyrazy uznania, że można ściągać takie gwiazdy za prywatne pieniądze. Oddźwięk był znacznie większy niż dzisiaj. Co mnie nie dziwi, bo teraz koncertów jest bardzo dużo. W 1992 roku stare festiwale, jak Jazz Jamboree czy Jazz nad Odrą upadały, nikt znany nie przyjeżdżał do Polski.
A u pana najwięksi: John McLaughlin, Chick Corea, Bill Evans, Modern Jazz Quartet, Steve Coleman…
To był szok, program z kosmosu, czułem, że jestem w centrum zainteresowania.
Były przez te ćwierć wieku jakieś kryzysowe momenty, kiedy chciał pan to wszystko rzucić?
Nie. Oczywiście, co roku jest stres, czy wszystko się uda, czy zamknie finansowo, to się nie zmienia.
A moment największej satysfakcji?
W 2004 roku była taka edycja, kiedy zrobiliśmy olbrzymią liczbę koncertów. Odbywały się przez dwa miesiące. Wtedy pomyślałem, że mogę mieć największy festiwal w Europie. Życie to zweryfikowało – dotacje się zmniejszyły, sponsorzy też nie byli tak hojni i ta wizja odpłynęła na wieki wieków.
Przez lata festiwal krążył po wielu miejscach. W ostatnich latach zakotwiczył w Soho Factory, choć zeszłoroczna edycja miała być ostatnią w tej lokalizacji.
Ale okazało się, że możemy wynająć tę halę także w tym roku. To mnie cieszy, będzie dużo różnych stoisk, gdzie będzie można się napić kawy czy piwa i zjeść. Ta przestrzeń się sprawdza, a co będzie w przyszłości, zobaczymy. Pewnie będziemy się tułać, bo Kongresowa jest za duża na te czasy. W Warszawie brakuje sali koncertowej, nie przeprowadzę przecież festiwalu do Katowic czy Wrocławia, gdzie dobre sale powstały.
Tegoroczne Warsaw Summer Jazz Days zbiegają z finałami piłkarskich mistrzostw Europy i szczytem NATO w Warszawie. To nie będzie przeszkodą?
Bardziej obawiam się szczytu, ze względów organizacyjnych. Jeśli jakiś samolot z artystami wyląduje w Rzeszowie zamiast w Warszawie, to będzie kłopot. A mecz można nagrać.
Widzę, że nie jest pan kibicem. Chodził pan do liceum Batorego, tuż obok stadionu Legii, ale pasją do futbolu się pan nie zaraził?
To liceum się snobowało na jazz, przynosiliśmy magnetofony, które ważyły po 15 kilogramów i słuchaliśmy muzyki. Lekcje angielskiego polegały często na tłumaczeniu tekstów Leonarda Cohena. Wszystko kręciło się wokół muzyki, piłka nie była modna wśród uczniów Batorego.
Czyli cała ta przygoda z jazzem zaczęła się w liceum?
Tak. Jak przyszedłem do pierwszej klasy, zauważyłem, że starsi chodzą na Jazz Jamboree. Ja dotarłem chyba w drugiej klasie na ten festiwal. Tata załatwiał bilety dla całej naszej paczki, 8-9 kolegów. Żyliśmy muzyką.
Znalazł się pan na plakacie tegorocznej edycji festiwalu. Warsaw Summer Jazz Days to pan?
Nie lubię się wystawiać na pierwszy plan, tak było zawsze. Dwa lata temu odrzuciłem tę wersję plakatu, ale jego autor Andrzej Pągowski ochrzanił mnie i długo przekonywał, że to 25 lat mojego życia, więc się zgodziłem.
Zamierza pan reaktywować klub Akwarium?
Nie. To zamknięty rozdział. Pewnie nic lepszego niż Akwarium już bym nie zrobił. Przychodzą kolejni, powstają nowe miejsca i dobrze. Ale uważam, że poziomu Akwarium jeszcze nikt nie osiągnął, przede wszystkim dlatego, że to nie był tylko klub. To była instytucja, tygiel: w podziemiach radio nadające na Warszawę i Kraków, na parterze koncerty, na piętrze agencja koncertowa, siedziba festiwali, bo przecież poza WSDJ, prowadziłem w pewnym momencie JVC Jazz Festival i Jazz Jamboree.
Od kilku lat mówi się, że ma pan przejąć podupadłe Jazz Jamboree.
Mam już umowę. W tym roku Jamboree będzie w jakieś ograniczonej formie, w przyszłym będę starował po dotację. Jeśli uda się ją uzyskać, będzie duży festiwal. Nie zdecydowałem jeszcze jaki, ale na pewno inny niż WSJD. Klub nie wróci, ale mam co robić.
Czy po latach, po zorganizowaniu tych wszystkich koncertów potrafi pan jeszcze czerpać przyjemność ze słuchania? Pamiętam, że kiedyś siedział pan w pierwszym rzędzie, teraz zwykle pan krąży...
Jest dużo nerwów. Zawsze jest coś do załatwienia, do przypilnowania. Kiedyś Chick Corea tak wyprowadził mnie z równowagi, że wyszedłem z sali i słuchałem koncertu w samochodzie, Jazz Radio robiło transmisję. Percepcja była zerowa. Jak są nerwy, nie jestem w stanie słuchać muzyki. Muszę być wyluzowany, a z tym bywa ciężko. Ale są koncerty, które ogląda w całości, w tym roku też na kilka się nastawiam.
CZYTAJ WIĘCEJ O PROGRAMIE WARSAW SUMMER JAZZ DAYS 2016
Rozmawiał Piotr Bakalarski
Mariusz Adamiak był także gościem "Wstajesz i Weekend" w TVN24:
Mariusz Adamiak gościem "Wstajesz i Wiesz"