Sprawa jest trudna, bo prokuraturze brak twardego, bezpośredniego dowodu. Nie ma świadków zdarzenia, nie ma też narzędzia zbrodni. Prokurator mówi jedynie o "ostrym narzędziu, takim jak nóż".
Proces jest trudny także z innego powodu: emocji, jakie towarzyszą rozprawie. Bliscy ofiary, którzy zasiedli w poniedziałek w ławach dla publiczności nie szczędzili oskarżonemu ostrych słów, które chwilami ocierały się o groźby. Wypowiadali je jednak pod nosem, na tyle cicho, że nie słyszał ich sąd.
Zupełnie inaczej niż bliscy oskarżonego. Jego syn, krótko po tym, gdy sąd nie uwzględnił wniosku obrony o zwrot sprawy do prokuratury, wyszedł z sali, trzaskając z impetem drzwiami. Po chwili drzwi otworzyły się ponownie. Stanęła w nich młoda kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem na ręku. Z miejsca zaczęła krzyczeć, przede wszystkim obrażając ofiarę. Większość wypowiedzianych przez nią słów nie nadaje się jednak do zacytowania.
Lekarze nie mieli szans
Gdy porządku przed salą rozpraw pilnowała już policja, prokurator Wojciech Misiewicz mógł w spokoju odczytać zarzut, który postawił Janowi T. Oskarżył 59-latka o zabójstwo 40-letniej Agnieszki poprzez zadanie jej w okolice szyi jednej rany kłutej o długości 9 centymetrów. Lekarze nie mieli szans, by pomóc kobiecie. Ostre narzędzie przebiło tętnicę i płuco, Agnieszka wykrwawiła się na tarasie domu na Zielonej Białołęce.
- Czy przyznaje się pan do popełnienia tego przestępstwa? - zapytała sędzia Małgorzata Wasylczuk, przewodnicząca składu.
Oskarżony, łamiącym się głosem zaprzeczył.
Potem przez ponad trzy godziny opowiadał o swojej znajomości z Agnieszką i o okolicznościach jej śmierci. Kilka razy zanosił się płaczem. Doświadczeni sędziowie Małgorzata Wasylczuk (orzeka od blisko dwóch dekad) i Agnieszka Wilk (jest przewodniczącą wydziału) oraz trzech ławników będą musieli odpowiedzieć na pytanie, czy Jan T. jest tylko świetnym aktorem, czy, jak przekonuje sam Jan T., został niesłusznie oskarżony.
A może 40-latkę zabił ktoś inny?
"Agnieszka była miła"
Kobieta trzy miesiące przed śmiercią wynajęła w domu Jana T. "kawalerkę", czyli pokój z aneksem do spania. Mieszkała w nim z dwójką dzieci. Miała problemy finansowe, spóźniała się z zapłatą czynszu.
- Byłem przygotowany na służbowe, normalne kontakty. Ale Agnieszka była bardzo miła. Przeszliśmy na "ty". Dużą rolę w naszym poznaniu się odgrywały dzieci, te najmłodsze przyjaźniły się. Patrzyliśmy z podziwem, jak się bawią - opowiadał sądowi Jan T. Przytoczył też zdanie, które miała wypowiedzieć jego lokatorka: "Młodsi się bawią, starsi grają w szachy, mają wspólny temat, a my co? Tylko sami".
Jan T., podobnie jak Agnieszka, samotnie wychowywał dzieci. Początek znajomości z kobietą określał jako "flirt". - Atmosfera panowała miła, rodzinna i ciepła - opisywał. - Potem jednak przyszedł kolejny okres zapłaty za czynsz. I zaczęły się nieporozumienia. Agnieszka nie miała pieniędzy, a ja nie miałem na rachunki - przyznał.
- Czy kiedykolwiek proponował pan, żeby Agnieszka płaciła za czynsz w naturze? – zapytała mec. Anna Rurarz, pełnomocniczka rodziny zmarłej kobiety.
- Nigdy - odparł oskarżony. Ale później przyznał, że doszło między nimi do jednego zbliżenia - 10 czerwca, w dniu, w którym przypadała płatność czynszu.
Zaproponował, żeby przeniosła się na górę
T. opisywał, że zdarzały się między nimi sprzeczki. Ale, gdy tylko rozmawiali w cztery oczy, to żadnych konfliktów nie było. "Kto się czubi, ten się lubi" - miała mu powiedzieć Agnieszka.
Oskarżony przekonywał sąd, że prokurator zaprezentował go w akcie oskarżenia jako osobę zazdrosną, co, według niego, nie było prawdą.
- Nie okazywałem zazdrości tak wprost. Dziewczyna mi imponowała swoim charakterem, była pracowita, energiczna, z poczuciem obowiązku - opisywał podczas rozprawy. - Ja chciałem zadbać o ten nasz związek. Umówiliśmy się na rozmowę. Napisałem do niej esemes, że mam dla niej "propozycję nie do odrzucenia".
Propozycja była taka, żeby Agnieszka "przeniosła się do niego na górę", czyli, żeby zamieszkała z nim, żeby "kawalerkę" mogli wynająć. Po tej propozycji Agnieszka, jak twierdzi Jan T., powiedziała, że "sprawił jej dużą radość". - Powtórzyła, że jej mama bardzo chciała, żebyśmy tworzyli związek i byli razem. Ja zapytałem: "czy ty też"? I ona powiedziała, że tak - opisywał oskarżony.
To miał być pomysł na rozwiązanie jej kłopotów finansowych.
Podjęcie tej decyzji mieli uczcić wieczorem, organizując grilla na tarasie.
"Agnieszka umiera"
Kobieta zmarła w nocy z 27 na 28 lipca 2017 roku. Grill skończył się niedługo przed jej śmiercią. Jak opowiadał T., "całowali się i obejmowali", gdy Agnieszka powiedziała, że musi zejść na dół, do córki. T. poszedł za nią. Potem wyszli na dwór. Najpierw on, potem ona. - To trwało bardzo krótko. Widziałem, że Agnieszka wyszła, widziałem jej postać w drzwiach, były otwarte. Gdy zobaczyłem, że wychodzi, to odwróciłem się w stronę domu. I nagle za plecami usłyszałem taki huk. Pomyślałem: "O Boże, ale się rąbnęła".
Agnieszka przewróciła się na stolik, zastawiony szkłem. Gdy T. ją podniósł, zobaczył, że mocno krwawi. - Stałem i widziałem, że krew ciekła tak, że miała mokre włosy - opowiadał oskarżony.
Nie miał przy sobie komórki, więc pobiegł do pokoju syna po aparat. - Agnieszka umiera! Dawaj telefon! - miał krzyczeć.
- Szczęście nie trwało długo - podsumował swoją opowieść, znów ocierając łzy.
Prokuratura: wersja mało prawdopodobna
Prokuratura w opowieść Jana T. nie wierzy. Jeszcze w śledztwie podejrzany trzykrotnie zmieniał swoje wyjaśnienia.
Marcin Saduś, rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga mówił tvnwarszawa.pl: - Przeprowadzane przez prokuratora oględziny miejsca zdarzenia oraz zwłok kobiety już na początku wskazywały, iż wersja przedstawioną przez Jana T. jest mało prawdopodobna.
Według śledczych 40-latka planowała złożyć w prokuraturze zawiadomienie o tym, że Jan T. ją molestował.
Oskarżonemu grozi dożywocie.
Piotr Machajski