Igrzyska w Vancouver, jak zapowiadali organizatorzy, miały być wyjątkowe. Rzeczywistość jest jednak brutalna. Wolontariuszy wprawdzie jest pełno, ale często nie mogą pomóc. Powód jest prozaiczny - sami są źle poinformowani. Do tego dochodzi słabo zorganizowana komunikacja miejska i wysokie ceny biletów.
"Nie wiem, nie jestem stąd" - to najczęściej padająca odpowiedź na pytanie, gdzie znajduje się centrum prasowe, arena sportowa, czy zwyczajna kawiarnia.
Wolontariuszy ubranych w niebieskie kurtki z pięcioma kółkami olimpijskimi na plecach jest mnóstwo, ale rzadko można trafić na osobę, która będzie potrafiła udzielić podstawowych informacji.
Tylko dla bogatych
Wszędzie spotykane hasło "go world" nabrało zatem całkowicie innego znaczenia. Zamiast dopingować, raczej wygania z miasta. Podobnie jak ceny. O ile w Vancouver liczna konkurencja ceny obniża, o tyle w Whistler, gdzie rywalizują narciarze i biathloniści do baru i sklepu z kilkoma dolarami nie warto wchodzić.
... i z refleksem
Nie najlepiej poradzono sobie także z transportem. W Vancouver i na drodze do Whistler wydzielono wprawdzie pasy "olimpijskie", ale takie są tylko z nazwy. Mieszkańcy nie przestrzegają zasady, że poruszać się nimi mogą jedynie specjalne "olimpijskie" autobusy.
Również punktualnością Kanadyjczycy nie grzeszą. Autobusy się spóźniają, a do tego kursują bardzo rzadko.
Śledź Vancouver z nami na www.tvn24.pl/igrzyska
Źródło: PAP