- To gorący kartofel, którego nie damy sobie podrzucić - tak o rzeczach ofiar, przeznaczonych pierwotnie do utylizacji pół roku temu, mówi dziś zastępca Głównego Inspektora Sanitarnego Kraju. Od kilku miesięcy inspektorat cywilny przerzuca się z wojskowym odpowiedzialnością za wydanie decyzji, czy rzeczy można zniszczyć. - Bo boją się reakcji rodzin i nie chcą nadstawiać głów - komentują prokuratorzy. A zakład utylizacji za przechowywanie rzeczy wojskowym śledczym wystawia faktury.
W całej sprawie pewne wydają się tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, że rodziny ofiar katastrofy prezydenckiego Tu-154 otrzymały wszystkie przedmioty należące do ich bliskich, które mogły mieć wartość emocjonalną. Po drugie, że wojskowa prokuratura uznała pozostałe rzeczy, zgromadzone w 68 workach (w większości strzępy bielizny i ubrań zabrudzone biologicznie), za nieistotne z punktu widzenia prowadzonego śledztwa i już raz chciała je zutylizować, ale nie zgodził się na to Wojskowy Sąd Okręgowy. Na tym koniec.
Modlin kontra Warszawa
Sprawa trafiła na ścieżkę administracyjną i teraz śledczy - jak podkreśla płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego - oczekują jakiejś decyzji. Problem w tym, że żaden organ nie czuje się "właściwym" do jej wydania i dlatego od wielu miesięcy to Wojskowa Prokuratura Okręgowa musi płacić za przechowywanie zbędnych rzeczy prywatnemu zakładowi utylizacji w Rzeszowie. Co miesiąc około 1 tys. złotych.
Na temat tego, czy worki należy zutylizować ze względu na zagrożenie epidemiologiczne, najpierw miał wypowiedzieć się Wojskowy Inspektor Sanitarny z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie. Jego decyzja o tym, że rzeczy (które uznał za "zakaźne odpady medyczne") trzeba pilnie zniszczyć, została jednak zakwestionowania z powodów formalnych przez Komendanta Głównego Żandarmerii Wojskowej. Z jego stanowiskiem zgodził Główny Inspektor Wojska Polskiego płk Tadeusz Nierebiński i sprawa znów wróciła do Modlina.
Tym razem tamtejszy inspektor uznał się za organ niewłaściwy do zajęcia stanowiska i stwierdził, że powinien zrobić to Główny Inspektor Sanitarny Kraju (cywilny). Ten - w piśmie z dnia 15 listopada - stwierdził jednak nieważność jego postanowienia i wskazał, że inspektor z Modlina może co najwyżej zwrócić się w sprawie rzeczy ofiar do Powiatowego Inspektora Sanitarnego z Rzeszowa, a nie do GIS. Do dzisiaj, według informacji przekazanej tvn24.pl przez zastępcę GIS Jana Orgelbranda, tego nie zrobił. Mimo to prokuratura wojskowa w przesłanym nam piśmie stwierdza, że "obecnie całą sprawą zajmuje się Główny Inspektor Sanitarny Kraju".
Nikt nie chce "kartofla"
- Nic bardziej mylnego, nie mamy ani podstawy prawnej żeby zająć się tymi rzeczami, ani żadnego w tym interesu - odcina się Orgelbrand. Mało tego, wskazuje, że jeśli wojskowy inspektor z Modlina będzie chciał przerzucić odpowiedzialność na cywilnego inspektora z Rzeszowa, to spotka się ze ścianą.
- Jestem ostatnią osobą, która będzie sugerowała cokolwiek mojemu pracownikowi, bo on musi działać na podstawie prawa. Jeśli inspektor z Modlina wskaże mi na jakiej podstawie chce nas tym obciążyć, to będę bardzo zobowiązany. Obawiam się jednak, że nie znajdzie takiego paragrafu - tłumaczy Orgelbrand. - Może co najwyżej poprosić nas o zwykłą ocenę tych rzeczy. Ale bez względu na to jaka ona będzie, to i tak decyzja spadnie na niego - dodaje.
Te rzeczy to taki gorący kartofel. Każdy chce go sobie podrzucić. Ale my nie jesteśmy amatorami takich potraw. Jan Orgelbrand, zastępca GIS
Kiedy pytamy zastępcę GIS, czy ktoś może zlecić jemu, albo jego powiatowym podwładnym, zajęcie się sprawą rzeczy ofiar, słyszymy krótkie: "nie, nikt". - Te rzeczy to taki gorący kartofel. Każdy chce go sobie podrzucić. Ale my nie jesteśmy amatorami takich potraw - tłumaczy obrazowo Orgelbrand. "Kartofla" nie chcą u siebie już dłużej także wojskowi inspektorzy.
Nikt nie ma prawa?
- Za długo go już trzymamy - mówi nam jeden z nich. Co ciekawe mówiąc o powodach takiego stanowiska, wskazują na te same, co inspektorzy cywilni, powody.
Czekamy na wyczerpanie toku administracyjnego i wydanie stosownej decyzji przez właściwe organy administracji. Po wydaniu tej decyzji WPO w Warszawie podejmie odpowiednie działania. Płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW
Dlaczego wojskowy inspektor nie może wydać opinii w sprawie rzeczy? - Bo tak naprawdę nie ma prawa nawet przekroczyć bramy tego cywilnego zakładu utylizacji - odpowiada Główny Inspektor WP. - Nieprawda, to akurat może. Przecież wojsko, skoro płaci za przechowywanie worków, jest za nie odpowiedzialne - twierdzi z kolei Orgelbrand.
A co na to wszystko wojskowi prokuratorzy. - Czekamy na wyczerpanie toku administracyjnego i wydanie stosownej decyzji. Po niej WPO w Warszawie podejmie odpowiednie działania - wyjaśnia płk Rzepa. Kto decyzję ma wydać? - Właściwe organy administracji - słyszymy.
Rodziny ofiar nie upominają się o rzeczy przechowywane w Rzeszowie, ale dziwią się, że do tej pory nikt z nimi o nich nie rozmawiał. - Nikt nie zwrócił się do żadnego z moich klientów i nie poinformował o przysługującym mu prawie jako stronie postępowania. Zaistniała sytuacja i przerzucanie odpowiedzialności na pewno nie świadczy dobrze o stosownych służbach - podkreśla mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik kilku rodzin ofiar katastrofy.
Źródło: tvn24.pl