Sprzeciw wobec reform Prawa i Sprawiedliwości, ale też rozczarowanie wcześniejszymi rządami Platformy Obywatelskiej - wśród uczestników sobotniego "Marszu Wolności" w Warszawie można było usłyszeć różne głosy. Frekwencja była mniejsza niż spodziewana, spytaliśmy więc tych, którzy przyszli, dlaczego zdecydowali się wyjść na ulice. Materiał "Czarno na białym" TVN24.
Demonstrujący w sobotę 6 maja sprzeciwiali się różnym działaniom rządu Prawa i Sprawiedliwości: decyzjom ministra środowiska, zmianom w edukacji, czy sądownictwie. - Pracowałam kiedyś w wymiarze sprawiedliwości dlatego wiem, że jeżeli ktoś w ten sposób się rzuca na sądy, to nic dobrego z tego nie może wyjść - wyjaśniała jedna z uczestniczek.
"By wolność była nadal"
Niektórzy przyznawali, że wolność w Polsce wciąż jest, bo bez niej nie mogliby swobodnie demonstrować w stolicy. O co im więc chodziło, gdy decydowali się wziąć udział w demonstracji? - O to, by wolność była nadal. A także, by było jej więcej, bo część tego "salami" została już nadkrojona - mówi Anna Haman, bibliotekarka z Warszawy.
Inni uczestnicy zwracali uwagę na aspekty ideologiczno-ekonomiczne. - Za mną stoją pracownicy resortu spraw wewnętrznych: służb specjalnych, milicji - mówił Leszek Łozienko, były pracownik wywiadu, milicjant i policjant. Pytany o powody demonstrowania, wskazuje na zmniejszenie jego emerytury: "miałem 4970, będę miał 1600". - Pracowałem dla mojej ojczyzny, dla moich rodaków. Wykształciłem masę wspaniałych policjantów, którzy dzisiaj są komendantami powiatowymi. Awansowali za PiS - podkreśla.
Wolność - tak, PO - niekoniecznie
Nie wszystkim podobało się natomiast, że na marszu widać było mnóstwo sztandarów Platformy Obywatelskiej. - Trudno, ktoś musi - mówiła maszerująca Wiesława Kwiatkowska, burmistrz miasta Milanówka. - Bardzo jestem niezadowolona z tych ośmiu lat [rządów PO - red.] - zaznaczała i dodawała, że nie zagłosowałaby na Platformę.
Także Maria Cichoń, prawnik z Gdyni, przyznała, że "zawiodła się na Platformie" Obywatelskiej. Jednak do wyjścia na ulicę skłoniły ją dopiero rządy PiS. - Bardzo mnie bolało to, co się działo w zeszłym roku. Ale walec, który ruszył potem, jest po prostu nie do wytrzymania - wyjaśnia.
Inni, komentując mniejszą od oczekiwanej frekwencję, zwracali z kolei uwagę na rozczarowanie kontrowersjami wokół przywódcy Komitetu Obrony Demokracji, Mateusza Kijowskiego. - Zdarzenia w KODzie miały swoje skutki. Nie każdy chce się podpisywać pod tym, co tam się stało - mówi Anna Haman zaznaczając, że również ją to na pewien czas zniechęciło do udziału w demonstracjach.
Sam Mateusz Kijowski był obecny na demonstracji, ale już nie na jej czele. Pytany, czym wytłumaczyć mniejszą frekwencję, sugerował, że "ludzie się już trochę zmęczyli". - A z drugiej strony zrozumieli, że trzeba pracować przede wszystkim tam, gdzie się mieszka, gdzie się żyje. Rok temu byliśmy wystraszeni, zdezorientowani, teraz już wiemy, co mamy robić - powiedział.
Tysiące na ulicach Warszawy
W sobotnich wystąpieniach polityków pojawiły się wezwania do jedności; szef PO Grzegorz Schetyna mówił o potrzebie tworzenia wspólnych wyborczych list opozycji. Według warszawskiej policji w marszu, w kulminacyjnym momencie, udział wzięło ok. 12 tys. osób. Z kolei według stołecznego ratusza udział w niej wzięło ponad 90 tys. osób.
Wśród uczestników marszu widoczni byli liczni działacze PO, PSL, Nowoczesnej, KOD oraz związkowcy z ZNP i służb mundurowych. Mieli ze sobą biało-czerwone i unijne flagi. Wśród okrzyków dało się m.in. usłyszeć: "łapy precz od edukacji", "wolna Polska europejska", "łapy precz od samorządu".
Po drodze odbyło się kilka happeningów. Była m.in. "rozbita limuzyna" szefa MON Antoniego Macierewicza, minister środowiska Jan Szyszko wycinający drzewa oraz próba zmiany ul. Żurawiej na "Kaczą". Na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich grupa uczestników marszu domagała się organizacji referendum ws. zmian w edukacji.
Autor: mm\mtom / Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: tvn24