I gen. Skrzypczak wystąpił. Na razie stoi jeszcze przed, ale wiele wskazuje na to, że odmaszeruje. Trzeba przyznać, że jak na Szefa Wojsk Lądowych, generała armii, to mówiąc młodzieżowym językiem nieźle pojechał. A może już było mu wszystko jedno. Przecież jego kadencja miała się skończyć za niecałe dwa miesiące. Pewnie - znając wojsko - skończy się szybciej. Bo nie od dziś wiadomo, że tych co głośno mówią i publicznie krytykują, w armii długo się nie trzyma.
OK! A teraz do rzeczy. Nie chcę oceniać tego czy gen Skrzypczak zrobił dobrze czy źle, że wdał się w całą tę polemikę. Nie chcę dyskutować o tym, czy dobrze się stało, iż rozpoczął to wszystko w takim miejscu, w jakim się to stało, czyli nad uroczystości żałobnej. Ale o jednym dyskutować powinniśmy. Temat sprzętu, afgańskiej misji i zachowania niektórych urzędników w końcu należało poruszyć.
Miesiąc temu wróciłem z Afganistanu. Do dziś pamiętam jak żołnierze - tak Polscy żołnierze! - narzekali w prywatnych rozmowach na sprzęt, którym dysponują. Oczywiście żaden z nich przed kamerą tego nie potwierdził. Żaden oficjalnie nie stanie i nie powie - bo po co?! Jest służba i narzekać nie wypada. A może odgórnie nie można?
Na przykład "zwijałem" się ze śmiechu, razem z nimi, gdy opowiadali mi historię z armatą. Otóż MON uznał, że będzie to dobre, jeśli nie najlepsze, zabezpieczenie jednej z baz w strefie w Ghazni. Wiec nie myśląc długo sprezentował ową armatę naszym wojakom. Przyleciała transportem. Na ich pytanie, po co coś takiego w bazie, dumni urzędnicy i żołnierze z Warszawy odpowiadali: - Bo o dobry sprzęt!!!
Nikt, mimo wielu tłumaczeń, nie mógł zrozumieć, że sprzęt to może dobry, ale kompletnie nieużyteczny w Afganistanie. Bo przecież trudno celować z armaty i przestawiać cały ten sprzęt, gdy napastnik z reguły jest skromny. Pan z brodą, z plecakiem, podążający w kierunku bramy wjazdowej na rowerze lub na zdezelowanym motorze marki Honda. Z tego co wiem, armata - jako głównie ozdoba i odstraszacz - stoi do dziś w jednej z baz.
Śmigłowce to też osobna bajka. Na przykład niektóre nie mogą odwiedzić części naszych baz w strefie bo utknęły by tam na dobre. Jeśli nie na zawsze. Bazy położone są tak wysoko, że większość ze śmigłowców wylądowała by tam raz. A potem piloci nie wystartowali bez specjalnego pasa. A trudno w górach zbudować pas. Wiec! No w końcu wojna i trzeba sobie dawać radę!
Takich historii słyszałem setki. Oczywiście za każdym razem moi rozmówcy podkreślali - Tylko wiesz, ja Ci tego nie mówiłem!
Niestety wydarzyła się tragedia. Nie chce być złym prorokiem, ale wiele wskazuje na to, że nie ostatnia. Bo z dnia na dzień będzie tam coraz gorzej. Wiec taka dyskusja - o sprzęcie, żołnierzach, misji - jest jak najbardziej potrzebna. I to jak najszybciej! Bez względu na to, kto i w jakiej formie ją zaczął.
Można przewidzieć stałe elementy tej dyskusji. Będą padały argumenty o wysłanych do Afganistanu Rosomakach. To może niech, któryś z żołnierzy wstanie i powie publicznie o tych rzekomych wcześniejszych transportach. Jak częściowo niezmontowane transportery docierały do Afganistanu. Słyszałem opowieści o tym, jak na szybko wymyślano przeloty serwisantów, którzy mieli złożyć sprzęt.
Tak wiec gołym okiem widać, że jeśli przynajmniej część z tych opowiedzianych mi historii jest prawdziwa to mamy do czynienia z niezłym bałaganem.
I nie chodzi mi o to, by premier tupał nogą w polskiej strefie i dyscyplinował za pomocą satelitarnych przekazów szefa resortu obrony. Bo z tym wylotem to też odrębna historia. (Z tego co donieśli życzliwi jeszcze we czwartek, zaraz po ostrej wypowiedzi Donalda Tuska na temat sprzętu i fatalnego planowania w MON-ie, do Bogdana Klicha zadzwonił jeden ze współpracowników premiera. Rzekomo miał go uspokajać i twierdził, że teraz tak przez chwilę musi być. Czyt. do Święta Wojska Polskiego. Gramy w złego i dobrego. Zły minister i dobry premier!).