Żyjemy zawsze w „wyjątkowych”, „niebezpiecznych” i „przełomowych” czasach, a w każdym razie zawsze o tym słyszymy. Czasy się zmieniają, ale świeccy i religijni prorocy nieszczęścia zawsze wzywają do mobilizacji umysłów, sumień, a choćby i pięści. Szczególnie dobrze ich słychać, gdy nie ma łagrów ani gułagów, bo gdy są, nie ma jak o tym mówić.
„Nic tak nie przykuwa publiczności do mediów, jak strach” – twierdzić miał założyciel CNN. „Nic tak nie ożywia filmu, jak trup” – twierdził legendarny reżyser. „Nic tak nie przyciąga do Boga i Kościoła, jak strach przed śmiercią i diabłem” – sądziły całe pokolenia głośnych kaznodziejów. „Nic tak nie mobilizuje wyborców, jak strach przed groźnym, politycznym wrogiem” – kalkulują politycy. „Nic tak nie skupia narodu wokół przywódcy, jak niebezpieczeństwo, jakim może być naród sąsiedni” – sądził niejeden władca i wywoływał kontrolowaną histerię, która z czasem kontroli się wymykała.
Można więc powiedzieć, że dziennikarze, politycy i kaznodzieje od lat udowadniają, że jadą na tym samym wózku… Można też powiedzieć, że jadą do piekła, które sami stwarzają…
Jednak z drugiej strony, trudno zaprzeczyć, że wprawdzie czasy się zmieniają, ale ludzka natura niekoniecznie i dlatego co któreś pokolenie musi sobie sprawić krwawą łaźnię, a nadzieje na trwały pokój zawsze okazywały się na dłuższą metę płonne. W tym sensie, rzeczywiście, zawsze żyjemy w niebezpiecznych czasach, choć to niebezpieczeństwo na szczęście nie zawsze się ziszcza.
Jak to z nami jest? Czy stajemy się coraz bardziej nieludzcy - znieczulani i zaślepiani przez cywilizację, która coraz bardziej oddala się od tradycyjnych wartości? Czy też przeciwnie, nabieramy ogłady, bo zaledwie od kilkudziesięciu lat niemal wszyscy umiemy już czytać i pisać, coraz więcej wiemy o innych i coraz bardziej otwieramy się na ich nieszczęścia, coraz trudniej dajemy się na siebie nawzajem napuszczać i coraz lepiej potrafimy zauważyć i ocenić okrucieństwo?
Zajrzyjmy do książki „Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu”. Jak pisze Norbert Elias „w Paryżu w XVI stuleciu do tradycyjnych zabaw urządzanych w dzień św. Jana należało palenie żywcem gromady kotów. Była to uroczystość bardzo popularna. Na placu gromadziły się tłumy. Przygrywała orkiestra. Pod swego rodzaju rusztowaniem wznoszono ogromny stos. Następnie zawieszano na rusztowaniu worek lub kosz z kotami. Worek lub kosz zajmował się ogniem. Koty spadały na stos i spalały się w płomieniach, podczas gdy tłum sycił się ich wrzaskiem i miauczeniem. Zazwyczaj to widowisko zaszczycał swą obecnością król z całym dworem. Zdarzało się również, że król osobiście lub delfin podpalał stos. Pewnego razu, na specjalne ponoć życzenie króla Karola IX, złowiono lisa, którego spalono razem z kotami.”
Elias dodaje do tej relacji komentarz: „W gruncie rzeczy nie jest to z pewnością widowisko okrutniejsze niż palenie kacerzy, niż tortury i inne egzekucje publiczne.”
Czytając to, przez moment poczułem się lepiej – takie okrucieństwo nas już przecież nie bawi, nie wszystko zmienia się na gorsze... A potem zobaczyłem jak obchodzimy się z tysiącami przeznaczonych na rzeź indyków, potencjalnie chorych na ptasią grypę… Przypomniałem sobie, jak wyglądają fermy tysięcy stłoczonych kurczaków, gęsi, świń i transport na rzeź krów i koni… Jak wygląda los wielu psów łańcuchowych… Jak wygląda los topionych szczeniąt, jak twardnieją sumienia tych, którzy wywożą psy do lasu, przywiązują je do drzew i odjeżdżają…
Przypomniałem też sobie o tysiącach ludzkich ofiar w Iraku i wielu innych krajach, niszczonych przez głód, terror, czy bezwzględne władze. Ludzie giną nie tylko w budzących odrazę krwawych zamachach, ale i w nowoczesnych, zdawałoby się „sterylnych” wojnach, w których każda akcja opiewana jest jako „chirurgiczne cięcie”, a wykonują je bliscy nam „misjonarze wolności”, albo i my sami.