Wszyscy wpadli w zachwyt: ONZ na czele z prezydentem Obamą rozpoczynają marsz ku świetlanej przyszłości bez broni nuklearnej. Obama już w kwietniu w Pradze przedstawiał swój ambitny projekt, który zakłada, że w przyszłości, jeszcze nieokreślonej, mocarstwa nuklearne zrzekną się arsenałów jądrowych, a państwa dążące do uzyskania tej broni wyrzekną się planów wejścia w jej posiadanie.
Nie podzielam tego zachwytu. Owszem, redukcja arsenałów jądrowych wielkich mocarstw jest rzeczą pożądaną i potrzebną. Ale całkowite rozbrojenie atomowe nie będzie oznaczać, że nadejdzie era powszechnej szczęśliwości. Najbardziej śmiercionośna broń, choć może to szokować wiele osób, ma istotne zalety.
Przede wszystkim broń atomowa znajduje się w rękach wielkich mocarstw, które utrzymują się wzajemnie w szachu. Nie jest to pat atomowy jak w czasach zimnej wojny, ale jednak arsenały atomowe zapewniają równowagę sił i pozwalają powstrzymywać się dużym krajom od wojny. Działa to choćby między USA a Rosją czy między USA a Chinami. Także między Indiami i Pakistanem, choć oczywiście pakistański arsenał atomowy nie może w żadnym wypadku wpaść w ręce islamskich radykałów.
I to jest sedno problemu – jeśli chodzi o broń atomową to kłopotem nie jest posiadanie jej przez stabilne i przewidywalne państwa, ale groźba, że kraje niestabilne, kraje eksportujące terroryzm, lub organizacje terrorystyczne, zdobędą ładunki atomowe. Nie całkowite rozbrojenie, ale powstrzymanie rozprzestrzeniania broni atomowej powinno być naczelnym celem ONZ i wielkich mocarstw. To zadanie jest naprawdę konkretne, chyba, że mówimy o jakiejś mglistej utopii rozbrojeniowej.