Wielotygodniowe wyczekiwanie na wizytę u specjalisty, wymuszanie łapówek i opryskliwi lekarze. Codzienność w państwowej służbie zdrowia? Nie, to szara rzeczywistość w prywatnych przychodniach - pisze "Gazeta Wyborcza".
Dwa tygodnie czekania do ginekologa, miesiąc do dentysty, do endokrynologa nawet pół roku. Żeby zrobić USG, trzeba się zapisać nawet dwa miesiące wcześniej. W weekend w kolejce do lekarza dyżurnego można spędzić kilka godzin. To, co było do tej pory specjalnością państwowych szpitali, teraz staje się normą w prywatnych przychodniach - podkreśla "GW".
Dziennik wskazuje, że dzieje się tak mimo wciąż drożejących polis i abonamentów medycznych. Tylko od początku roku zdrożały one średnio mniej więcej 10 proc. O problemie mówią już same firmy medyczne i ubezpieczyciele.
- Chętnych do płacenia przybywa, ale nie ma ich kto leczyć - mówi Paweł Kalbarczyk odpowiedzialny za ubezpieczenia zdrowotne w PZU. Abonamenty i polisy medyczne mogą mieć już nawet 2 mln Polaków. O ile w ubiegłym roku wydali na leczenie 1,4 mld zł, o tyle w tym roku ich wydatki będą o 200-300 mln wyższe.
"GW" przypomina, że za to lekarzy jest mniej, bo wielu z nich wyjeżdża pracować za granicę, gdzie im lepiej płacą. W całej Polsce czekają na nich tysiące wakatów. Zdaniem Kalbarczyka prywatne przychodnie nie mają wyboru i zaczynają przyjmować pracowników jak leci.
Tylko LuxMed i Medycyna Rodzinna przyjęły w tym roku do pracy 200 nowych lekarzy. A to dopiero początek, bo w najbliższym czasie planują otwierać kolejne przychodnie.
Źródło: "Gazeta Wyborcza"