„Moje życie beze mnie” - to najlepszy film, który widziałem w tym roku. Ann ma 23 lata, męża i dwie córki. Pierwszą urodziła w wieku 17 lat. Drugą dwa lata później. Mieszkają w rozpadającej się przyczepie kempingowej, w ogródku matki.
Nie mają niczego nowego. Ona sprząta nocami w szkole. On buduje baseny. Ona pewnego dnia mdleje. W szpitalu słyszy wyrok. Masz guza jajników. Przerzuty na wątrobę i jeszcze wyżej. Dwa, trzy miesiące życia. Dwie łzy na policzku. Przełknęła. Wyrok przyjmuje pytaniem do lekarza: masz coś słodkiego? Nikomu z najbliższych nic nie mówi. Wiadomość zachowuje dla siebie.
Sporządza listę, co musi zrobić przed śmiercią. W różowym notesie, w punktach, zapisuje m.in.: codziennie mówić dzieciom, że je kocham; zrobić piknik na plaży; nagrać dziewczynkom życzenia urodzinowe do skończenia 18 roku życia; pić i palić ile wlezie; odwiedzić ojca w więzieniu; mówić tylko co się myśli; znaleźć nową żonę mężowi; pocałować i przespać się z innym mężczyzną; rozkochać kogoś w sobie. Plan realizuje.
Film mną wstrząsnął. Popłakałem się. Dlaczego? Bo żal mi było Ann, dzieci, męża, kochanka? Bo sam myślałem, co bym zrobił w ostatnie 90 dni życia? Czy zdradziłbym? Czy miałbym na tyle siły, by z uśmiechem ukrywać, że umrę?
Nie znam odpowiedzi i może stąd te łzy. Ale zrozumiałem. Nie mam prawa ocenić tego, co zrobiła Ann. Jeśli chodzi o życie innych, nie mam prawa nikogo oceniać. Mogę obserwować. Tyle i aż tyle.