Jeżeli na ulicy chodzi łoś, to prawdopodobnie jesteś na Alasce. Jeżeli dodatkowo jest minus dwadzieścia, to prawdopodoieństwo, że jesteś na Alasce znacznie wzrasta. Jeżeli jeszcze z każdego samochodu osobowego sterczy kabel zakończony wtyczką do kontaktu, to na sto procent jesteś na Alasce.
Najpierw o tych wtyczkach. Dziś było minus dwadzieścia. Fahrenheita (-28C). Minus dwadzieścia to jeszcze pikuś - w lutym bywa i minus pięćdziesiąt, a autem trzeba jeździć, w końcu to Ameryka, więc po ulicach się nie chodzi. Aby uruchomić auto, trzeba pogrzać zgęstniały olej i obudzić akumulator. Można jak w starych opowieściach polarników - lampami lutowniczymi, a można prościej - podłączyć auto do prądu i specjalny system ogrzeje newralgiczne części auta. Jeżeli więc Alaskanin wybiera się chłodnym (ponad -20) wieczorem do kina, to zajeżdża pod multipleks, zostawia swojego pick-upa (z łychą odśnieżającą z przodu - bo jak spadnie śnieg, to jak wróci do domu?) przed budynkiem i podłącza go do prądu w gniazdku na ścianie kina. Wraca po dwóch godzinach, odpala i ciach. Można też łatwiej. Po prostu nie gasi się silnika. Kto tu zwinie auto, skoro z Fairbanks - miasta, gdzie spędziłem trzy ostatnie dni - prowadzą tylko trzy drogi? Jedna do Kanady (400 mil), druga do Anchorage (podobnie) a trzecia w stronę bieguna. Kto zwinie samochód i gdzie nim zwieje? Na biegun?! Dlatego życie na Alasce wygląda zdecydowanie inaczej niż w innych częściach Stanów. Tu nie zamykają samochodów, nie stawiają płotów, domów pewnie też nie zabezpieczają - bo i po co, skoro prawie każdy ma strzelbę i robi z niej użytek? Każde gospodarstwo domowe może raz w roku może sobie odstrzelić jednego łosia i zmagazynować mięso (sprzedawać łosiny nie wolno), każdy może sobie odłowić ileśtam kilogramów łososia (i łowi), każdy może też zostawić auto i nikt mu go nie ukradnie. Tu się żyje jak dawniej. Naprawdę! Naprawdę walą do tych łosi, łowią ryby i są... hmm... jacyś mało amerykańscy. Sarah Palin nie ściemnia.
Skoro była mowa o Fairbanks (środek Alaski i - jak głosi informacja na miejscowej restauracji innej niż wszystkie - "najdalej wysunięty na północ McDonald's na świecie") to jeszcze słówko o Franku. Frank ma na oko trzydzieści parę lat, poluje na łosie, łowi łososie i nosi brodę jak Marek Kamiński. Przez jedzonego w kółko wędzonego łososia (tego, co go złowił) roztacza wokół siebie dosyć przykry zapach - wędzonego łososia oczywiście. Sam jednak przykry nie jest - wręcz przeciwnie, otwarty i sympatyczny. Zjechał już całą Europę na rowerze (był nawet w Polsce), na Alaskę sprowadził się jak miał dwadzieścia lat, bo mu w Minnesocie się nudziło. W Fairbanks - jak wylicza - rozrywek jest co niemiara: jest kino, kilka fast foodów, dwa supermarkety i trzy tajskie knajpy. Ale Frank woli co innego - samotne wyprawy na rakietach śnieżnych albo nartach (na jedną taką nas zabrał - co prawda, za pięć dych, ale z czegoś nawet traper żyć musi), samotne spotkania z niedźwiedziami, mróz i przestrzenie. Co Państwu to przypomina? Może trochę Bieszczady? Słusznie. Bo - zachowując wszystkie proporcje - Alaska to właśnie takie Bieszczady, tylko trochę większe. No ale Ameryka też przecież trochę większa, nie?
Zapomniałem o łosiach. Tak, są tu wszędzie. Na przykład główna wiadomość w lokalnej gazecie w Fairbanks dotyczy miejscowegoś mistrza wyścigów na skuterach śnieżnych, który został skazany za zastrzelenie łosia w parku miejskim. Bo do łosi wolno bezkarnie nasuwać tylko przez trzy tygodnie w roku i to na pewno nie w parku miejskim.