Pomysł, żeby to pieszy miał pierwszeństwo, po latach dyskusji nabiera realnych kształtów - Rada Ministrów właśnie przyjęła pakiet zmian na drogach. Wśród nich zakazy dla kierowców i nowy przywilej dla pieszych. Dziennikarz TVN24 Łukasz Wieczorek rozmawiał z ekspertem bezpieczeństwa ruchu drogowego z portalu brd24.pl Łukaszem Zboralskim.
Obecnie pieszy ma pierwszeństwo, tylko, o ile jest już na pasach. Po zmianie przepisów będzie je miał już wchodząc na zebrę. Zboralski ocenił, że to bardzo dobry krok i przypomniał, że pierwszy raz dyskusję na ten temat w naszym kraju wywołała sześć lat temu posłanka Platformy Obywatelskiej Bożena Bublewicz. Ostateczne pomysł spełzł na niczym, bo Sejm przyjął chwałę Senatu o odrzuceniu takiej nowelizacji Prawa o ruchu drogowym.
- Tym razem, inaczej niż wiele lat temu, projektem posłanki Bublewicz doprowadzamy do sytuacji, kiedy na przejściu dla pieszych obie strony muszą podzielić się obowiązkami. Do tej pory prawo zrzucało więcej obowiązków na pieszych i taka była świadomość kierowców. Ta nowa regulacja to nic innego jak wyjęcie zapisu z objaśnienia instrukcji znaku "przejście dla pieszych", gdzie jest napisane, co kierowca ma zrobić, czyli wyrażamy to pierwszeństwo pieszego obowiązkami kierowcy. Jasno będzie powiedziane, że kierowca, dojeżdżając do przejścia dla pieszych, musi zwolnić tak, aby nie narazić na niebezpieczeństwo pieszych wkraczających na przejście. To, do jakich sytuacji na drodze będzie dochodziło, będzie zależne od kierowców, ale także od pieszych i ich zachowania, czy widzą, że kierowca ich zauważył i na pewno im ustąpi pierwszeństwa - mówił Zboralski.
O połowę wypadków mniej
Jego zdaniem, ogólny zapis jest właściwy i nie ma na razie potrzeby go uszczegółowiać. - W wielu innych krajach europejskich, gdzie te przepisy są już w taki sposób zapisane i kierowcy muszą zwracać większą uwagę na pieszych, którzy dopiero wkroczą na zebrę, te wszystkie detale ukształtowało orzecznictwo sądów. Niemcy jako jedyni mają już w metrach wyliczone, ile metrów na chodniku od przejścia pieszy znajduje się w strefie, gdzie trzeba mu ustąpić - zauważył ekspert.
Podał również przykład Litwy, gdzie jakiś czas temu wprowadzono podobny zapis. - W dyskusjach w Polsce o zmianie przepisów zawsze podnosiliśmy, że zachodnia mentalność jest inaczej ukształtowana, są tam inne drogi i tak dalej. Teraz mamy teraz dosyć świeży przykład z Litwy, która po roku od wprowadzenia przepisów podobnych do tych, które chcemy wprowadzić u nas, zanotowała ponad 50-procentowy spadek wypadków na przejściach dla pieszych. To ogromny postęp. Oczywiście, bierzemy poprawkę na to, że Litwa jest małym krajem i tych przejść jest dużo mniej niż w Polsce. Wszystko zależy też od nadzoru i egzekucji. To, na ile u nas ten impuls poprawy bezpieczeństwa będzie wielki, będzie zależało też od tego, jak zachowa się potem policja, jak sprawne będzie to w sądach i tak dalej - zaznaczył Zboralski.
"Osłoda dla kierowców"
Kolejna zmiana to zakaz rozmawiania przez telefon przy wchodzeniu i przechodzeniu przez jezdnię czy torowisko. Według redaktora naczelnego brd24.pl, to słuszna regulacja, choć nieco polityczna. - Dobrze, że zwrócimy uwagę pieszym na to, że używając telefonu na pasach, nie są w stanie dochować tego, co nakazuje im prawo, czyli zachować szczególnej ostrożności. Uważam jednak, że jest to, tak samo zresztą postąpiono na Litwie, wprowadzone jako pewna osłoda dla kierowców, którym się więcej zmieni w tych regulacjach, żeby poczuli psychicznie, że nie tylko od nich się czegoś wymaga. To polityczne ułatwienie przeforsowania takiego projektu zmian - stwierdził.
Zauważył przy tym, że z polskich badań przeprowadzonych przez Instytut Transportu Samochodowego wynika, że używanie telefonu na przejściach dla pieszych to w Polsce marginalny problem. - Na samej zebrze w Polsce zachowuje się tak jeden procent pieszych. A więc słusznie, że jest taka regulacja, natomiast uważam, że nie będzie to szczególnie wykorzystywane, bo jest to problem marginalny - podsumował Zboralski.
30 kilometrów na godzinę w obszarze zabudowanym w Holandii
Zmiany dotyczą również dopuszczalnej prędkości w terenie zabudowanym. W nocy nie będzie już można jeździć 60 kilometrów na godzinę. "50" ma obowiązywać całą dobę, o ile znak nie mówi inaczej. - Bardzo dobrze, że doszusowaliśmy do Europy. Cała Europa kiedyś postanowiła, że będzie pewien kompromis w obszarze zabudowanym i on wynika z konkretnych rzeczy, jeśli chodzi o prędkość. Z danych dotyczących wypadków i ofiar śmiertelnych zbieranych przez wiele lat jasno wynikało, że wraz ze wzrostem prędkości rośnie ryzyko tego, że przy zderzeniu z niechronionym uczestnikiem ruchu, pieszym lub rowerzystą, on tego zderzenia nie przeżyje. Wiadomo, że przy 50 kilometrach na godzinę, jeśli dochodzi do takiego zderzenia, to pieszy ma jeszcze 50 procent szans. To nie jest tak bardzo dużo, ale jest to jakiś kompromis na który się zgodzono w Europie. I gdy w całej Europie wprowadzono wówczas taką prędkość maksymalną w obszarach zabudowanych, myśmy w Polsce fikuśnie stwierdzili, jako jedyni, że w nocy prawa fizyki nie obowiązują i można jeździć 60 kilometrów na godzinę. Jeśli dochodzi do zderzenia z pieszym przy prędkości powyżej 60 kilometrów na godzinę, to ryzyko jego zabicia lawinowo rośnie. Przy 60 to już jest 70, 80 procent ryzyka - wyjaśnił rozmówca TVN24.
Zastrzegł jednak przy tym, że Polska po raz kolejny goni Europę nieco za późno, bo inne państwa zaczynają podążać już innym, bardziej restrykcyjnym w kwestii prędkości, tropem: - Europa zaczyna się zastanawiać, czy nie powinno to być 30 kilometrów na godzinę jako docelowa prędkość w obszarach zabudowanych. Tak postanowiła już Holandia i to już w innych krajach zaczęto przyjmować jako normę. Mamy dowody i w Polsce, że po wprowadzeniu stref "tempo 30" w Katowicach i Gdańsku, liczba wypadków z pieszymi znacznie spada i ryzyko ich obrażeń jest dużo mniejsze.
"To jest horror"
W projekcie zaproponowano, aby na drogach szybkiego ruchu (autostradach i drogach ekspresowych) bezpieczna odległość między pojazdami wynosiła połowę aktualnej prędkości, czyli kierowca jadący 100 km/h musi jechać 50 metrów za poprzedzającym samochodem, 120 km/h – 60 m, 140 km/h – 70 m. Podobne rozwiązania stosują na przykład Niemcy. - To jest horror na polskich drogach szybkiego ruchu jak ludzie blisko siebie jeżdżą i dla nich będzie niepojęte, że przy 140 kilometrach na godzinę mają zostawić 70 metrów odstępu, a nie 5 - 10 jak teraz. Problem egzekucji, możemy tak jak Niemcy, rozwiązać urządzeniami automatycznymi. Wystarczy, że Główny Inspektorat Transportu Drogowego kupi takie urządzenia, zainstaluje je na wiaduktach nad trasami szybkiego ruchu. One będą mierzyć te odległości i będzie można automatycznie wystawiać mandaty - zaproponował Zboralski.
Zaznaczył jednak, że takie regulacje mają sens, jeśli naprawimy prawo w Polsce: - Ono już dzisiaj, nawet przy automatycznym systemie pomiaru prędkości, jest kulawe i właściwie dzisiaj nie trzeba płacić mandatu z fotoradaru. A czy kupimy takie urządzenia [do pomiaru odległości między pojazdami - red.] i kiedy to się stanie - nie wiem, natomiast policja ma już radary, które taką rzecz umożliwiają, więc tak naprawdę można wykorzystać ten sprzęt.
Nie zabiorą prawa jazdy piratom
Z pierwotnego projektu zmian zniknął jednak punkt o tym, żeby zabierać prawa jazdy kierowcom, którzy przekraczają prędkość o ponad 50 kilometrów na godzinę poza obszarem zabudowanym. - To akurat smutna informacja, ale widocznie rząd targował się sam ze sobą, bo wiemy z konsultacji, że ministerstwo sprawiedliwości się na taki zapis nie godziło. Widocznie rząd sam ze sobą musiał dojść do jakiegoś konsensu. Jeśli to ma być cena tego, że w ogóle taki pakiet zmian w Polsce wprowadzimy, to trudno, zgadzam się na to, choć wolałabym, żebyśmy ten zapis jednak utrzymali - podsumował Zboralski.
Źródło: tvnwarszawa.pl, TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock