- Gdybym się nie bał, to bym nie kupił sobie masek z własnych pieniędzy. Pracuję na kontrakcie, wydałem na nie tysiąc złotych. To jest kwestia mojego bezpieczeństwa - ratownik medyczny opowiadał na antenie TVN24 o trudach pracy w karetce pogotowia, w czasie zagrożenia koronawirusem. Żeby nie narażać rodziny postanowił wyprowadzić się z domu.
Na pierwszej linii frontu walki z wirusem są pracownicy służby zdrowia, w tym ratownicy medyczni, którzy wyjeżdżają też do wezwań związanych z koronawirusem. I liczą się z tym, że mogą zostać zakażeni. Z Michałem Fedorowiczem, który pracuje w grochowskiej stacji pogotowia, rozmawiał reporter TVN24 Filip Folczak. Ratownik przyznał, że w trosce o bezpieczeństwo swojej rodziny, postanowił się od niej odizolować na czas epidemii COVID-19.
- To znaczy, że nie będzie mnie przez kilka miesięcy - mówił i relacjonował jak wygląda jego życie: - Poniedziałek - dyżur 24-godzinny, wtorek - wolne, środa - dyżur 24-godzinny, piątek - 24 godziny kolejnego dyżuru, potem przerwa 12-godzinna i kolejne 36 godzin dyżuru. Czy to jest mój wybór? Tak. Czy jest taka konieczność? Tak. Dlaczego? Bo część ratowników jest na kwarantannie, bo część ratowników dostała nakaz pracy w jednym miejscu pracy, chociażby w szpitalu.
Wydał tysiąc złotych na maski
Pomimo trudnej sytuacji, pan Michał zaznaczył, że "przecież ktoś musi do tej karetki pójść". - Gdybym się nie bał, to bym nie kupił sobie masek z własnych pieniędzy. Pracuję na kontrakcie, wydałem na nie tysiąc złotych. Dzisiaj prowadziłem szkolenie, usłyszałem "to pan jest bogaty". Nie, nie jestem bogaty. To jest kwestia mojego bezpieczeństwa, bo na obecnym etapie, w mojej firmie środki się skończyły albo są na potężnym wyczerpaniu - zwrócił uwagę.
Wspomniał też, że maski przeciwpyłowe P3, w które zaopatrzone jest pogotowie, nie rozwiązują sprawy. Z nich ratownicy korzystają tylko w kombinezonach, kiedy jadą do osoby podejrzewanej o zakażenie koronawirusem. - Zgodnie z obecnym algorytmem jest powiedziane - zespół ratunkowy ma jechać do osoby niewydolnej oddechowo, z wysoką gorączką i z pewnymi oznakami zachorowania. I wtedy się ubieramy w kombinezony - tłumaczył.
A co jeśli jadą do osoby, która nie jest podejrzewana o zakażenie, a jednak teoretycznie może być chora? - Wtedy nie mamy sprzętów, nie mam wszystkiego, czego bym oczekiwał. Można powiedzieć, ze wydziwiam, że chcę za dużo. Chcę dużo, bo chcę być bezpieczny. Chcę mieć rodzinę, chcę wrócić do nich - mówił Fedorowicz.
Ratownik podkreślił, że w masce, którą sam sobie kupił czuje się bezpiecznie. - Natomiast po dwóch godzinach już mnie boli nos, do którego ta maska jest dociskana. Mogę w tym oddychać, normalnie funkcjonować - dodał.
Opowiedział, że po prawie dwóch godzinach bez zdejmowania maski, jest ona w środku mokra, "wszystko pływa". - Wiem, że jeszcze kilka godzin przede mną. Ale mam uczucie komfortu, że jestem bezpieczny - powiedział.
Przez kilka godzin nie mogą jeść, pić, ani się podrapać
Opowiedział również jak wygląda praca w kombinezonach ochronnych: - Ubierając się w kombinezon, godzimy się na to, że będziemy w nim zamknięci trzy, cztery godziny. Wczoraj kolega z koleżanką byli zamknięci w kombinezonach sześć godzin, bo ponad dwie godziny trwała przepychanka między szpitalami, kto weźmie pacjenta. Po dwóch godzinach udało się wymusić na szpitalu, żeby przejął pacjenta.
Jednak po przyjęciu pacjenta przez szpital ratowników czeka jeszcze dezynfekcja karetki. A to potrafi trwać godzinami. - Na miejscu stoi 10 karetek do odkażenia. To nie jest pięć minut. Zgodnie z zaleceniem producenta - pół godziny jedna karetka. Rozebranie z kombinezonu też trzeba zrobić w sposób bezpieczny. I wtedy się okazuje, że 10 karetek robi wymiar czasu. Ktoś powie "nie przesadzaj, Michał to tylko siedzenie w kombinezonie". A siedźcie w kombinezonie, którego nie możecie rozpiąć, nie możecie się załatwić, nie możecie się napić, ani niczego zjeść - opowiadał.
I przedstawił to obrazowo: - Jest godzina 16. Chciałeś coś zjeść, dostałeś wyjazd. Twój jedyny posiłek to była poranna bułka i kawa, którą wypiłeś po pierwszym wyjeździe. Sześć godzin od 16. O 22 wychodzisz z kombinezonu. Twój posiłek był o 8 rano, ostatni napój o godzinie 10. Napiłeś się wcześniej, chcesz się załatwić - normalne potrzeby fizjologiczne. Nie możesz. Chcesz coś zjeść? Nie możesz. Chcesz się podrapać po nosie? Nie możesz. Ktoś do Ciebie dzwoni, chcesz zobaczyć rodzinę? Twój telefon jest w kombinezonie, jest zabezpieczony przed kontaktem z światem zewnętrznym na czas pobytu w kombinezonie.
Marzenie ratownika
Fedorowicz zapytany czy ma obecnie jakieś życzenie, marzenia związane z epidemią COVID-19 odpowiedział krótko: "żeby to się skończyło". - Nie ma innej rzeczy. Można powiedzieć "żeby rząd przekazał więcej pieniędzy". Nie ma znaczenia, ile pieniędzy przekaże, bo moim marzeniem jest, żeby to wróciło do normalności, żebyśmy wszyscy, jako naród, społeczeństwo, mogli zacząć normalnie pracować. Żeby na ulicach pojawili się znowu ludzie, żeby na placach zabaw słychać było gwar dzieci. Bo te puste place zabaw są przerażające - podsumował ratownik.
Ratownik stwierdził, że po publikacji pierwszej cześci rozmowy z nim, jego "telefon zrobił się czerwony" aż w końcu padła bateria.
- Pisali ludzie z podziękowaniami za dobrą robotę, którzy chcą pomagać. Odezwały się do mnie osoby ze słowami: zadzwoń do mnie w sprawie masek. Dzwonię i słyszę: podaj adres, wyślemy maski. Mówię więc: poczekaj, spokojnie, przemyślmy to, kto tych masek potrzebuje. Skontaktował się ze mną też mój były pracodawca. Boguś, dziękuję ci za to. Zaoferował mi zwrot pieniędzy za maski, które kupiłem. Powiedział, że ratuję ludzi i on też mnie poratuje - relacjonował.
Miłe gesty
Zauważył, że "społeczeństwo reaguje wzorcowo". - Jednoczymy się. Gdy staliśmy tu karetką na wezwaniu, przyszła kobieta z pytaniem czy może nam jakoś pomóc, czy może nam coś ugotować. Naprawdę miłe gesty, bardzo nam się to podoba - mówił.
- Mam apel do ludzi, którzy chcą nam pomóc a nie wiedzą, jak to zrobić. Skontaktujcie się z lokalną stacją pogotowia, z lokalnym szpitalem. Zapytajcie: czy macie co jeść, czy macie ciepłe posiłku, czy możemy coś wam przygotować, jak możecie to odebrać, ewentualnie jak wam to bezpiecznie dostarczyć. Pomyślcie o policji, straży pożarnej, straży granicznej, wojsku, o wszystkich służbach, które w tym momencie dbają o wasze bezpieczeństwo, żebyśmy jak najszybciej poradzili sobie z tą sytuacją - podsumował.
"Martwię się o to, co zrobi dyrekcja"
- Dostaję bardzo dużo wiadomości, że wszyscy nas wspierają. Martwię się o to, co zrobi dyrekcja - komentowała reakcje na publikację tekstu o Michale Fedorowiczu jego partnerka Anna Krupa. - Została wypowiedziana cała prawda, którą wszyscy skrywali - ja między innymi też - i jestem ciekawa, co będzie dalej. Trochę się o niego martwię - dodała.
Krupa, która również jest ratowniczką medyczną, opowiedziała, że decyzja o tymczasowej wyprowadzce partnera z jej perspektywy była trudna. Opowiedziała o jednej sytuacji, gdy jej partner z zespołem został wezwany do rodziny, której członkowie mieli wysoką temperaturę, jedna osoba miała kontakt z zakażonym koronawirusem. Wezwanie było do osoby z odwodnieniem, wiec zespół wszedł do mieszkania bez odpowiednich zabezpieczeń.
- Takie sytuacje zdarzały się wcześnie. Michał bał się, że jeśli będzie kolejna taka sytuacja, to pomimo wszystkich zabezpieczeń, które staramy się stosować, przejdzie to na dzieci. A sytuacja wygląda tak, że jeżeli zamkną nam dziecko w szpitalu, to żadne z nas nie będzie miało z nim kontaktu. Dziecko zostaje zabierane od rodzica i nie interesuje ich to, czy to dziecko płacze, czy nie. Dzieci są same - mówiła.
- Michał podjął sam tę decyzję, a mnie o niej poinformował. Powiedział, że będzie dla nas lepiej, dla dzieci - wyznała.
Ratowniczka powiedziała, ze boi się o swojego partnera. - Nie oszukujmy się, młodzi ludzie też, niestety, mają powikłania po tej chorobie i z tego nie wychodzą - zaznaczyła.
- Muszę trzymać dobrą minę do złej gry, bo jak dzieci zobaczą, że się totalnie rozsypałam, to będą płakać cały czas - podkreśliła.
Krupa wyznała, że ich wspólne dzieci "kiepsko" reagują na tę sytuację. - Cały czas jest pytanie: kiedy wróci tata? I mówienie im, że tata nie wróci wcale tak szybko, że to nie jest kolejny 24-godzinny dyżur, tylko jest to rozłąka na dłuższy czas, jest trudne - opowiadała ze łzami w oczach.
"Jesteśmy superbohaterami. Jak długo?"
- Chciałabym, żeby ludzie przestali imprezować nad Wisłą. Żeby przestali się spotykać na piwku, na alkoholowych imprezach. Niestety, mam nawet znajomych, którzy wrzucali zdjęcia, jaka to jest fajna impreza, bo przecież są "koronaferie" i "koronawolne od pracy". Chciałabym, żeby zaczęli myśleć. Przede wszystkim, żeby przestali okłamywać medyków i wzięli sobie do serca, że skoro jest izolacja, to żeby zostali w domu - zaapelowała.
- Nie chciałabym, żeby mamusie teraz na Facebooku zaczynały afery, dlaczego plac zabaw jest zamknięty. Jest zamknięty dla dobra dzieci - dodała.
Jak powiedziała, nie ma przekonania, czy coś się zmieni w sytuacji warunków pracy personelu medycznego. - Nawet w środowisku, trochę się śmiejemy ze znajomymi, z którymi mam kontakt, że do niedawna - gdy strajkowaliśmy - było żebyśmy sobie zmienili pracę, że jak się nam nie podoba, to mamy pójść gdzieś indziej. Teraz przez chwilę jesteśmy superbohaterami. Jak długo? Boję się, że do zakończenia epidemii. W momencie zakończenia epidemii, ratownictwo medyczne zostanie odsunięte na dalszy plan - zauważyła.
Rozmawiał Filip Folaczak
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24