We wtorek Andrzej M. stanął przed sądem. Prokuratura nie ma wątpliwości, że poszło o "osobiste relacje pokrzywdzonego mężczyzny z żoną oskarżonego, Katarzyną". Zdaniem śledczych, 41-letni Andrzej M. od listopada 2015 roku "uporczywie nękał Bogusława R.", bo ten miał mieć romans z jego żoną. To, co w tej sprawie ustalili śledczy, pozwoliło na postawienie Andrzejowi M. pięciu zarzutów. Najcięższy dotyczy usiłowania zabójstwa.
"Zaczęło się od uśmiechów"
R. żonę oskarżonego poznał w sklepie, gdzie pracowała. Zachodził tam prawie codziennie po pracy. Zaczęło się od uśmiechów, później kobieta miała mu wręczyć karteczkę z numerem telefonu. - To o czymś świadczyło. Bez słów można było się porozumieć - zeznawał we wtorek pokrzywdzony, 68-letni dziś Bogusław R., emeryt.
To było latem. - Później przez kilka miesięcy nie pojawiałem się w sklepie. Kiedy wróciłem, Katarzyna powiedziała: "Dawno cię nie było, tak cię wyglądałam". Byłem zdziwiony, moja córka jest przecież starsza - powiedział.
Na jesieni - jak mówił pokrzywdzony - kilka kaw w kawiarni i godziny rozmów. Według R., Katarzyna twierdziła, że jest w separacji. Mówiła o rodzinnych awanturach, dwukrotnie odwiedziła go w pracy - zeznawał mężczyzna. W tym momencie musiał jednak zakończyć opowieść. Adwokat Andrzeja M. poprosiła bowiem o utajnienie tej części rozprawy.
Pogróżki i grant w prezencie
Wcześniej sąd nie pozwolił na rejestrowanie wyjaśnień oskarżonego, co mogłoby naruszyć "ważny interes prywatny oskarżonego". Dziennikarze mogli więc jedynie wysłuchać odczytanego przez prokurator aktu oskarżenia.
Według śledczych, pokrzywdzony już w 2015 roku dostawał wiadomości od zazdrosnego męża Katarzyny. Oskarżony wielokrotnie dzwonił do R., wysyłał mu pogróżki. Używał swojego telefonu, ale korzystał też z innych, niezarejestrowanych kart SIM. Domagał się rozmów, twierdził, że R. jest śledzony, i że wie, gdzie mieszka. Za to usłyszał pierwszy zarzut.
Ale śledczy zarzucają mu więcej. W grudniu 2016 roku, dzień przed Wigilią, R. znalazł na wycieraczce ozdobną torbę na prezenty. W środku był granat. Nie wybuchł, ale na nogi zostały postawione służby: policja, straż pożarna, pogotowie. Zarządzano ewakuację. Za to M. postawiono drugi zarzut.
Blisko miesiąc później pokrzywdzony miał otrzymać kolejną wiadomość. R. wysłał mu SMS-a z groźbą "utraty zdrowia lub życia". Egzekutorem miał być wynajęty przez niego mężczyzna. Do realizacji planu nie doszło, ale R. czuł się zagrożony, więc oskarżony usłyszał trzeci zarzut.
"Coś cyknęło"
I na tym jednak nie poprzestał. Prokuratura ustaliła, że w firmie, gdzie pracował jako tokarz, skonstruował bombę. Stworzył korpus, który wypełnił materiałem wybuchowym. - Tworząc w ten sposób samodziałowe urządzenie wybuchowe, które w skutek zwolnienia dźwigni spustowej uruchamiała zapalnik, miał spowodować detonację materiału wybuchowego – opisywała prokurator.
Tak skonstruowany ładunek pod koniec czerwca 2017 roku podłożył na wycieraczce pokrzywdzonego, w bloku w Ursusie. Eksplozja miała nastąpić po otwarciu drzwi.
Tak się jednak nie stało. Zawiódł zapalnik, a ładunek znalazła sąsiadka. - O 6 rano szła do kościoła i wtedy niczego nie zauważyła. Gdy wracała po 7, zobaczyła coś na progu i zadzwoniła. Otworzyłem drzwi i wtedy coś "cyknęło" – mówił nam wtedy pokrzywdzony.
We wtorek, jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy, dodał: - Zginęłaby jako pierwsza moja siostra. Wstaje pierwsza, wychodzi z psem.
Zagrożenie było całkiem realne. Choć zapalnik nie zadziałał tak, jak miał planować M., to ładunek eksplodował kilkadziesiąt minut później, gdy blok był już ewakuowany, a do akcji weszli policyjni pirotechnicy. Saper uszedł z życiem dzięki kombinezonowi ochronnemu.
Za skonstruowanie bomby M. usłyszał czwarty zarzut, a za usiłowanie zabójstwa R. i ewentualnego zabójstwa jego siostry oraz matki - piąty. Grozi mu dożywocie.
Klaudia Ziółkowska