Wyrok na zbudowany bez pozwoleń skatepark na Powiślu zapadł. Szkoda, bo - jak pokazują przykłady z innych miast - takie instalacje mogą być pożyteczne.
W poniedziałek rano napisaliśmy o planach likwidacji betonowego basenu do jazdy na desce. Konstrukcja znajduje się w arkadach mostu Poniatowskiego. Powstała nielegalnie, więc nadzór budowlany zdecydował o rozbiórce, do której szykują się śródmiejscy urzędnicy. Wcześniej w podobny sposób warszawscy urzędnicy potraktowali rowerzystów z Kopca Powstania.
Nie wiadomo jednak, co powstanie w zamian na Powiślu. Tym bardziej, że to specyficzne miejsce – niby w centrum, ale jednak na uboczu, z niejasną sytuacją własnościową, która utrudnia realizację czegokolwiek (czego najlepszym dowodem są niszczejące od lat konstrukcje, które wykorzystali skate'ci).
Samowola, ale ogrodzona
Podobną sytuację opisał niedawno brytyjski "Guardian". Hullet (dun. Dziura) była bardzo podoba do warszawskiego Szaber Bowl - miejska legenda głosi, że powstała, gdy amerykańska firma, która realizowała w Kopenhadze oficjalny skatepark, przekazała część swojego "know how" miejscowym skate'om. Ci mieli zrobić z wiedzy szybki użytek. Wykopali dziurę, wylali beton i stworzyli swoje miejsce.
W tym miejscu historia znacząco różni się jednak od tego, co dzieje się w Warszawie. Jak relacjonuje "Guradian", gdy duńscy urzędnicy zobaczyli dziurę w ziemi, skontaktowali się z kierownikiem największego legalnego skateparku w mieście, który pełnił też rolę nieoficjalnego "ambasadora" skate'ów. Chcieli dowiedzieć się, co robi młodzież. A potem zaproponowali wspólne uregulowanie statusu "inwestycji". Na początek poprosili o... ogrodzenie placu budowy.
Rozmówcy brytyjskiej gazety tłumaczą, że władze stolicy Danii wierzą, iż mieszkańcy mają prawo do kształtowania przestrzeni w zgodzie ze swoimi potrzebami. Rozumieją też, że dzięki temu Kopenhaga staja się żywym, postępowymi miastem, a miejsce opuszczone i niechciane stają się atrakcyjne.
Oddziały szturmowe gentryfikacji
Na takich inicjatywach zyskuje nie tylko wizerunek miasta. Jak dowodzą sami zainteresowani, dzięki skate'om miejsca na uboczu, pod mostami, w sąsiedztwie linii kolejowych, które zwykle nie należą do bezpiecznych, stają się właśnie takie. A z czasem wręcz atrakcyjne i drogie.
Tak miało się zdarzyć między innymi w okolicach parku Love w Filadelfii. Jak wspomina na łamach "Gurdiana" Ocean Howell, profesor architektury, a kiedyś także skate, w latach 80., była to strefa "no-go", opanowana przez bezdomnych i narkomanów. W latach 90. pojawiły się dzieciaki z deskami a - jak zauważyć miał Ricky Oyola, legenda tego rodzaju sportów - "jeżeli młodzi ludzie się nie boją, to dlaczego ja miałbym? Jestem 30-latkiem wracającym z pracy".
"Guardian" zwraca jednak uwagę, że nic nie trwa wiecznie, a efekt obecności skate'ów może być tak silny, że można ich nazwać "oddziałami szturmowymi gentryfikacji". Tak właśnie stało się w parku Love, który doczekał się w końcu drogiej przebudowy. Po niej nie było już jednak miejsca dla deskorolek i BMX-ów.
Wodę z ogniem pogodzić próbuje Londyn. "Guardian" opisał też, jak w dzielnicy Southbank, kilkanaście lat temu rozebrano skatepark, który istniał 40 lat. Teren miał być zabudowany, ale w 2014 roku nastąpiła nieoczekiwana zmiana - pozytywną rolę skate'ów doceniono na tyle, że powstał pomysł, by pomiędzy nowymi inwestycjami powstały miejscówki. Do współpracy zaproszono tych, którzy na deskach w tym miejscu jeździli kilka dekad wcześniej.
Niedasizm i wiecznoprowizorkizm
Nietrwała okazała się też kopenhaska "Dziurą". Gazeta pisze, że w jej miejscu mają powstać mieszkania. Ulotność jest więc wpisana w filozofię DIY, a jej wytwory przegrywają z innymi siłami kształtującymi miasto.
W Warszawie też mamy takie siły - to formalizm, niedasizm i wiecznoprowizorkizm, dzięki którym pod mostem Poniatowskiego jeszcze długo nie wydarzy się raczej nic pozytywnego.
TAK WYGLĄDA BETONOWA MISA POD MOSTEM PONIATOWSKIEGO:
ran/r