Prokuratura nadal nie znalazła winnego ucieczki trzylatka z ursynowskiego przedszkola. Sprawa ciągnie się już rok, a śledczy wciąż nie wiedzą, czy zawinili pracownicy placówki, czy też dziecko zostało porwane.
- Dokładnie rok temu dostałem telefon od dyrektora przedszkola, do którego uczęszczał mój syn. Usłyszałem: "Mikołaj został porwany". Serce mi stanęło - wspomina Jakub Biskupski, ojciec trzylatka. - Chwilę później dowiedziałem się, że mój syn jest u "domniemanej porywaczki", czyli kobiety, która tak naprawdę uratowała mu życie. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że to jej wina - mówi.
I choć dla ojca dziecka sprawa jest jasna, wątpliwości wciąż ma prokuratura. - Wydawałoby się, że temat jest na tyle bulwersujący, że nie było się nad czym zastanawiać. Jednak od roku trwa procedura, a dopiero pod koniec grudnia dostałem pismo z informacją o jakimkolwiek postępowaniu - żali się.
Nie postawiono zarzutów
W niedzielę, 15 stycznia, minął rok od wydarzeń, które do dziś bada prokuratura.
Z przedszkola na Kabatach wyszedł na ulicę trzyletni chłopiec. Była zima, chłopiec wybiegł bez kurtki, bez butów i niemal dotarł do ruchliwego skrzyżowania al. KEN z ul. Wąwozową.
Zatrzymała go mieszkanka pobliskiego osiedla. Wówczas właściciel placówki oskarżył ją o porwanie. Od tamtej pory nie wiadomo, kto tak naprawdę zawinił. Czy dziecko było niedopilnowane przez opiekunów, czy też przed szereg wyszła sąsiadka placówki.
- Nikt nie usłyszał zarzutów, czekamy na opinię biegłych BHP – przyznaje prok. Paweł Zieliński, wiceszef Prokuratury Rejonowej Warszawa Mokotów.
Prokuratura bada dotacje
I przypomina, że równocześnie toczy się też inna sprawa dotycząca ursynowskiego przedszkola. - 25 kwietnia do prokuratury wpłynęło zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez właścicieli przedszkola. Urząd dzielnicy ma wątpliwości, czy poprawnie rozliczyli dotacje - mówi prokurator Zieliński.
Chodzi o nieco ponad milion złotych, wypłacone w latach 2013-14. Podejrzenia urzędników wzbudził fakt, że pieniądze przelewane były na prywatne konto właściciela, a nie na rachunek przedszkola. Dodatkowo, zdaniem dzielnicy, do przedszkola mogło uczęszczać mniej dzieci niż podawała oficjalnie dyrekcja (a liczba dzieci miała wpływ na wysokość dotacji). "Spółka zgłaszała miesięcznie od 42 do 106 dzieci, w tym od lipca 2013 roku do sierpnia 2014 roku od 71 do 106 przedszkolaków. Niezależnie od tego, w samym przedszkolu jednorazowo mogło przebywać 65 dzieci" - czytamy w zawiadomieniu do prokuratury.
- Sprawdzamy materiały dowodowe. To potrwa, musimy przesłuchać kilkudziesięciu świadków, głównie rodziców - wyjaśnia Zieliński. I podkreśla, że na razie w sprawie nikomu nie postawiono zarzutów.
Kuratorium też sprawdza
Kuratorium oświaty jeszcze w lutym 2016 roku - po styczniowym incydencie z trzylatkiem - skontrolowało placówkę i stwierdziło szereg nieprawidłowości, m.in. to, że nie wszyscy nauczyciele mieli wymagane kwalifikacje. Wytknęło też, że dyrekcja nie prowadziła ewidencji dzieci i nie zapewniła im bezpiecznych i higienicznych warunków.
- Mimo braku pozytywnej opinii Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego oraz Państwowej Straży Pożarnej zajęcia z dziećmi były prowadzone na I piętrze budynku - tłumaczył wtedy Andrzej Kulmatycki, rzecznik kuratorium. Zastrzegał jednak, że wytknięte nieprawidłowości zostały skorygowane, dlatego placówka nie została zamknięta. Można to zrobić tylko w określonych przypadkach, a to nie był jeden z nich. Dlatego przedszkole na Kabatach - tak jak trzy inne należące do Krzysztofa Olędzkiego - działa legalnie.
Wersja właściciela
Właściciel przedszkola twierdzi, że osoby, które feralnego dnia były w placówce już tam nie pracują. Pytany o kontrolę kuratorium odpowiada, że wizytacje zawsze wiążą się z jakimiś uwagami. - A kuratorium zawsze wysoko oceniało poziom bezpieczeństwa w przedszkolu - podkreśla w rozmowie z tvnwarszawa.pl Krzysztof Olędzki.
Także w kwestii dotacji nie ma sobie nic do zarzucenia. - W roku 2015 byliśmy dwukrotnie kontrolowani, raz przez urząd i drugi raz przez audytora zewnętrznego na okoliczność liczby dzieci i sposobu wydatkowania dotacji. Obie kontrole potwierdziły prawidłowość obu kwestii - zapewnia właściciel przedszkoli.
I dodaje, że jego zdaniem przyczyny kontroli są zupełnie inne. - Pracownicy urzędu wpadli w panikę po tym, jak w marcu Wydział Przestępczości Gospodarczej Policji wezwał ich do przedstawienia dokumentów związanych z wypłatami i kontrolą dotacji dla innego prywatnego przedszkola na Ursynowie. W marcu 2016, jako poszkodowany i zawiadamiający uczestniczyłem w przesłuchaniu pracownika urzędu, który opisał nierzetelny sposób kontrolowania dotacji - twierdzi Olędzki.
Burmistrz Ursynowa Robert Kempa komentuje krótko: - Bzdura! Kontrole rozpoczęliśmy w 2015 roku. Mamy obowiązek sprawdzać, na co wydawane są pieniądze podatników - ucina.
kz/pm/b