Obrażenie głowy, wstrząśnienie mózgu, dwie złamane nogi. Staszek Siemiński jeszcze długo nie zapomni dnia, w którym został potrącony przez samochód, kiedy przejeżdżał przez skrzyżowanie ulic Pallutha i Rzymowskiego. A to nie jedyny rowerzysta, który ucierpiał w tym miejscu.
Problematyczna górka
Pozornie wszystko jest w porządku: szerokie przejście dla pieszych, przepisowa ścieżka rowerowa. Co więc jest problemem?
- Kierowcy, którzy wyjeżdżają z Pallutha i skręcają w prawo nie widzą rowerzystów, którzy są na ścieżce, czy pieszych na zebrze. Zasłania ich wzniesienie. Wielu z nich się spieszy i zwyczajnie nie rozgląda - mówi nam Staszek Siemiński, który skrzyżowanie nazywa krótko "łamaczem nóg".
Poza ograniczoną widocznością winna jest także prędkość. Jak tłumaczy nasz rozmówca, rowerzyści w tym miejscu zjeżdżają z górki, dlatego jadą nieco szybciej niż zwykle. - To się kiedyś skończy się śmiertelnym wypadkiem. W tym miejscu zmiany to konieczność. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zamontowanie świateł, albo choćby progów zwalniających czy znaku "stop" dla kierowców - twierdzi.
Potrącony rowerzysta uważa, że mimo poważnych obrażeń jakie odniósł, miał dużo szczęścia. - Sprawca jechał ok. 60 km/h, odbiłem się od samochodu i trafiłem do szpitala. Od czterech miesięcy borykam się ze skutkami tego zderzenia, ale mogło być znacznie gorzej - zaznacza.
Kiedyś było bezpieczniej
Ścieżka jest nowa, została wybudowana pod koniec 2015 roku. Skutek jest paradoksalny. W 2014 i 2015 roku na feralnym skrzyżowaniu nie potrącono żadnego rowerzysty. Wedle danych, które udostępnił nam Wydział Ruchu Drogowego stołecznej policji w 2016 roku do takich zdarzeń dochodziło cztery razy. A można przypuszczać, że nie wszystkie kolizje zgłaszane są na policję.
- Jeżdżę tędy od 11 lat. To jedna z najpopularniejszych ścieżek rowerowych - szczególnie w okresie letnim, a karetka, leżący rowerzysta czy policja są w tym miejscu częstym widokiem. Kierowcy do ostatniego momentu nie wiedzą co się dzieje na skrzyżowaniu - mówi Włodzimierz Bogiel, kierowca z Ursynowa, który zderzył się tu z rowerzystą.
Zauważa, że kiedy nie było w tym miejscu ścieżki, cykliści jeździli nieco wolniej. Przynajmniej teoretycznie zebrę musieli pokonywać prowadząc rower. - Na dokładkę przy skrzyżowaniu zaparkowane są w niewłaściwy sposób samochody, które również ograniczają widoczność. A wystarczyłoby zamontować lustra czy znaki ostrzegawcze. Dopiero, kiedy ktoś w tym miejscu zginie, miasto i drogowcy zainteresują się sprawą - ocenia.
Mężczyzna mówi nam, że po zderzeniu na Służewcu zadzwonił do Zarządu Dróg Miejskich z prośbą o interwencję. - Przedstawiłem sprawę, podziękowano mi i powiedziano do widzenia - opowiada Bogiel.
Drogowcy wiedzą, ale...
Jak się okazuje nie był jedynym, który sugerował zmiany. - Otrzymujemy zgłoszenia od rowerzystów w sprawie opisanego skrzyżowania. Jest to miejsce, w którym widoczność jest ograniczona. Nie każdy jest świadomy, że należy tam zwolnić. To dotyczy zarówno kierowców, jak i rowerzystów - przyznaje Mikołaj Pieńkos, rzecznik prasowy ZDM.
W opinii drogowców, instalacja progów zwalniających czy ustawienie znaku "stopu" nie rozwiążą problemu. - Potrzebna jest gruntowna przebudowa. Problemem nie jest to, że ktoś pędzi, tylko to, że na skrzyżowaniu jest ograniczona widoczność. Jeżeli postawimy progi zwalniające 40 metrów od skrzyżowania, to kierowcy i tak zdążą się rozpędzić - argumentuje.
- Skrzyżowanie należy przebudować, tak aby rowerzyści widzieli kierowców i odwrotnie. To koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych - ocenie Mikołaj Pieńkos.
Według rzecznika ZDM, taka inwestycja jest brana pod uwagę, ale nie potrafi wskazać daty, kiedy może się ona rozpocząć. - Staramy się sukcesywnie poprawiać bezpieczeństwo w niebezpiecznych miejscach, ale takich niestety jest zbyt wiele, nie policzymy na palcach naszych rąk - podsumowuje.
kz/b