Policjant w sprawie Piotra T.: nie da się ustalić, kto ściągał pliki

Proces Piotra T.
Proces Piotra T.
Źródło: tvnwarszawa.pl
W czwartek przed sądem zeznawał funkcjonariusz prowadzący śledztwo w sprawie znanego doradcy do spraw wizerunku. Świadek przyznał, że na podstawie danych informatycznych można ustalić jedynie, kto był abonentem sieci, przez którą ściągnięto dziecięcą pornografię, nie zaś, kto ją ściągał.

Kolejna rozprawa w sprawie Piotra T., znanego doradcy do spraw wizerunku, któremu prokuratura zarzuca posiadanie dziecięcej pornografii, rozpoczęła się od emocjonalnego oświadczenia oskarżonego.

- Choć mam wrażenie, że moje słowa trafiają w próżnię, chciałbym powiedzieć, że konsekwentnie, od samego początku, nie tylko nie przyznaję się do zarzutów, ale też żadnego z zarzucanych mi czynów nie popełniłem - podkreślił Piotr T. - Zabierane są mi wszelkie prawa do obrony. Mogę się bronić tylko tym, co w ciasnej celi mogę sobie przypomnieć. Stan mojego zdrowia jest coraz gorszy. Nic nie zrobiono w tej sprawie, mimo troski, którą sąd rzekomo wykazał. W ciągu 11 miesięcy lekarz odwiedził mnie trzy razy. Ostatnia wizyta trwała minutę i 30 sekund. Lekarz powiedział, że nie może mi pomóc, poza przepisaniem ketonalu [silny lek przeciwbólowy - red.]- oświadczył.

- Sąd jest zdziwiony. Do akt wpłynęła opinia, z której wynika, że może pan być leczony w warunkach izolacji [czyli w areszcie - red.] - odpowiedziała sędzia Magdalena Garstka-Gliwa.

- Przy całym szacunku, wysoki sąd nie wytrzymałby nawet jednego dnia w miejscu, w którym jestem od 11 miesięcy. Jeżeli mnie można zniszczyć, to każdego można zniszczyć. Dziwię się, jak to się stało, że nie podrzucono mi do tej pory worka z narkotykami i nie oskarżono o morderstwo - skomentował T.

Kilkadziesiąt numerów IP

Najważniejszym przesłuchanym w czwartek świadkiem był policjant Artur G., który od początku prowadził śledztwo w sprawie Piotra T. 25 czerwca 2015 roku był w kilkuosobowej grupie funkcjonariuszy, która nad ranem weszła do domu T. na warszawskiej Białołęce.

Pojechali tam, bo osiem miesięcy wcześniej niemiecka policja (odpowiedzialna w Europie za monitoring pedofilskich stron internetowych) przesłała polskiej wykaz kilkudziesięciu numerów IP, z których łączono się z takimi stronami. Jeden z nich prowadził właśnie do domu znanego doradcy.

Opisywaliśmy już na tvnwarszawa.pl niecodzienne kulisy akcji sprzed trzech lat. Policjanci przyjechali na Białołękę około godziny 6 rano, ale do domu T. weszli dopiero po godzinie 8. Dokładnie siedem minut po tym, gdy zakończyło się blisko ośmiogodzinne ściąganie plików na komputer oskarżonego.

Podczas czwartkowego przesłuchania świadek pytany był o zwłokę w wejściu do domu. Wyjaśnił, że nikt im nie chciał otworzyć. - Przyznam, że miałem troszkę żal do kolegów, że nie ustalili, czy tam ktoś jest, czy nie ma. Można było to przeprowadzić troszkę inaczej. Są na to metody - stwierdził. Tłumaczył, że nie chcieli przeskakiwać przez płot, bo wokół domu kręcił się pies.

Pytany, ile furtek prowadziła na posesję, odparł, że jedna.

Wówczas oskarżony oświadczył: - Na moim terenie było pięć furtek, z których jedna była permanentnie otwarta.

128-bitowy kod

Ale to był dopiero wstęp do innego wątku, który interesował obrońców oskarżonego. Świadek był przez nich szczegółowo pytany o to, w jakich okolicznościach policja dowiedziała się, że to właśnie IP Piotra T. łączyło się z pedofilskimi serwerami.

Policjant opowiedział o specjalnej wersji programu emule, który niemiecka policja wykorzystuje do monitoringu sieci. Wyjaśnił, że program do pliku z dziecięcą pornografią dodaje specjalny, 128-bitowy unikalny kod, który jest niemożliwy do usunięcia. Później policja podąża tropem tego kodu. Taki właśnie plik znalazł się w komputerze, który łączył się z siecią poprzez numer IP zarejestrowany na Piotra T.

- Skoro Niemcy przekazali do Polski tylko IP, to w jaki sposób ustalono w tej konkretnej sprawie, do kogo on należał? - dopytywał mec. Michał Hajduk, jeden z adwokatów Piotra T.

- Operator telekomunikacyjny, w którego puli znajduje się ten numer IP, wskazuje z dokładnością do jednej sekundy [chodzi o czas ściągnięcia pliku - red.] adres użytkownika - odparł świadek.

- Kogo wskazał operator? Użytkownika końcowego czy abonenta? - drążył mec. Hajduk.

- Podchwytliwie mnie pan mecenas pyta. W kanał mnie pan wpuszcza - skomentował świadek.

- Ale jak policja ustala, kto jest użytkownikiem końcowym? - pytał dalej Hajduk.

- To jest niemożliwe do ustalenia, kto ściągał - stwierdził świadek. - Jeśli ja przyjdę do pana mecenasa i będę u pana ściągał pliki, to niemiecka policja wskaże pana, nie mnie - dodał.

- Czy ustalał pan, kto był w domu w trakcie pobierania plików? - ciągnął adwokat.

- Nie, bo informacja z Niemiec przychodziła z opóźnieniem - odparł świadek. - To jest nie do ustalenia. Nawet pan T. nie był w stanie tego wskazać, kto był wtedy w jego domu.

"To ja byłam bardziej impulsywna"

Artur G. przyznał również, że jego zdaniem materiał dowodowy już w lipcu 2016 roku pozwalał na postawienie zarzutów Piotrowi T. Dlaczego ich wówczas nie postawiono? Tego świadek nie wiedział. - O to trzeba pytać prokuratora - stwierdził.

W czwartek sąd przesłuchiwał też Marzenę T., żonę oskarżonego. Choć oboje pozostają formalnie małżeństwem, to od lat nie są już razem. Marzena T. mieszka na stałe w Stanach Zjednoczonych. Do Polski przyleciała na trzy dni, także po to, by złożyć zeznania. Część sąd wysłuchał, ze względu na intymne szczegóły, za zamkniętymi drzwiami. W jawnej części świadek wsparła linię obrony. Mówiła, że Piotr T. prowadził dom otwarty i że nigdy z jego strony nie spotkała się z przejawami agresji.

- Piotr jest osobą, która siada i argumentuje. To ja byłam bardziej impulsywna w tym związku – zeznała.

Kryptonim RINA

Policja weszła do domu T. w ramach operacji o kryptonimie RINA. W październiku 2014 roku niemiecki oddział Interpolu, który w obowiązkach ma m.in., monitorowanie serwerów z zakazaną pornografią, przekazał polskim służbom listę adresów IP, z których miano się łączyć z serwerami zawierającymi dziecięcą pornografię. Jeden z tych adresów należał właśnie do Piotra T.

Jednak do domu znanego doradcy policjanci zapukali dopiero osiem miesięcy później. 25 czerwca 2015 roku przyjechali pod jego dom około 6 rano. Z wejściem do środka czekali do około 8.20. Zarekwirowali komputer, twarde dyski, pendrive'y i inne nośniki. Piotra T. jednak nie zatrzymali.

Jak się później okazało, siedem minut przed ich wejściem zakończyło się ściąganie na komputer T. kilkudziesięciu gigabajtów plików z dziecięcą pornografią. Pobieranie tego materiału trwało przez niemal osiem godzin. Zaczęło się 18 minut po północy, zakończyło o 8.13 rano.

Dziś już wiadomo, że to jedyne pliki fizycznie znalezione w komputerze. Pozostałe tysiące zdjęć i filmów, o które prokuratura oskarża T., to jedynie "elektroniczne ślady" po pedofilskich plikach. Z opinii biegłego wynika, że na zabezpieczonych przez prokuraturę nośnikach znajdowały się w przeszłości zakazane treści, ale wiedza o tym, że tak było, nie jest dostępna dla laików. Innymi słowy trzeba być informatykiem, żeby takie ślady odnaleźć.

Pierwszą opinię biegłego prokuratura otrzymała jeszcze we wrześniu 2015 roku, czyli trzy miesiące po przeszukaniu w domu Piotra T. Kolejną - w lutym 2016, potem specjalista sporządzał dla prokuratury kolejne ekspertyzy. Jednak zarzuty podejrzanemu przedstawiono dopiero w październiku 2017 roku, czyli dwa lata i cztery miesiące po wybuchu afery.

Dlaczego tak późno? Prokurator Adam Borkowski w rozmowie z tvnwarszawa.pl tłumaczył, że śledztwo przez pewien czas było zawieszone, bo nie było możliwości przesłuchania istotnych świadków.

Utarczka słowna czy pobicie

Oskarżony uważa, że padł ofiarą spisku. Podczas przesłuchania wskazywał osoby, które jego zdaniem mogą mieć związek ze spiskiem. Po jednym z takich przesłuchań miał zostać zaatakowany w areszcie na warszawskiej Białołęce. O tym zdarzeniu oraz o przesłuchaniu opowiadała tvnwarszawa.pl mecenas Hoa Dessoulavy-Śliwińska, ówczesna obrończyni Piotra T.

T. miał wskazać osoby, które przez lata miały mu grozić. Wymieniał nazwiska. To osoby, które miały być funkcjonariuszami służb specjalnych, i - jak twierdził T. - próbowały go zwerbować, na co on miał się nie zgadzać. Według Dessoulavy-Śliwińskiej fakt, że jej klient został pobity następnego dnia po przesłuchaniu w prokuraturze nie był przypadkowy.

Według dyrekcji aresztu nie doszło jednak do pobicia, a jedynie "utarczki słownej".

- Przeprowadzone na polecenie dyrektora aresztu czynności wyjaśniające okoliczności zgłoszonego przez osadzonego Piotra T. incydentu wykluczają pobicie, poświadczają utarczkę słowną pomiędzy osadzonymi. Potwierdzają również właściwą, natychmiastową reakcję funkcjonariuszy po 20 sekundach od zdarzenia. Jakichkolwiek obrażeń ciała u Piotra T. nie potwierdza też dokonane bezpośrednio po zdarzeniu badanie lekarskie - informowała naszą redakcję Arleta Pęconek, rzecznik Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej.

Linia obrony

Oskarżony mówił też prokuratorowi o tym, że prowadził otwarty dom, który był jednocześnie biurem. W noc poprzedzającą przeszukanie gościł kilkanaście osób.

Zdaniem prokuratury wersja przedstawiona przez oskarżonego jest jedynie linią jego obrony. – Ma prawo ją realizować – podkreśla prokurator Borkowski.

Przyznaje, że w większości przypadków nie zabezpieczono fizycznie pornograficznych plików, ale zaznacza, że w aktach sprawy są też inne dowody. Np. takie, że w czasie kiedy pliki były na nośnikach (precyzyjne daty ustalał biegły), Piotr T. był w domu, co potwierdzają logowania jego komórki do pobliskiego masztu przekaźnikowego, oraz logował się do swojego komputera.

Śledczy uważają, że oskarżony nie tylko posiadał zakazane materiały, ale też "posiadał je w celu rozpowszechniania". Różnica jest istotna. Za ten pierwszy zarzut grozi do pięciu lat więzienia, za drugi do 12 lat.

Tymczasem, jak informowaliśmy już w kwietniu, prokuratura nie ma dowodów na to, że Piotr T. przekazywał komuś pornograficzne filmy lub zdjęcia. Jednak zdaniem śledczych korzystał z sieci peer-to-peer, czyli ściągając samemu pliki, otwierał swoje zasoby dla innych użytkowników. Prokurator Marcin Saduś, rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, przyznawał wówczas w rozmowie z tvnwarszawa.pl, że orzecznictwo sądów w podobnych sprawach nie jest jednoznaczne. Niektóre uznają taki zarzut, inne nie.

Wcześniejsze śledztwo umorzone

To nie pierwszy raz, gdy prokuratura bada, czy Piotr T. posiadał dziecięcą pornografię. Przed 10 laty śledczy umorzyli postępowanie w podobnej sprawie. Wówczas na posiadanych przez niego nośnikach również znaleziono elektroniczne ślady po pornograficznych plikach. Ale wtedy prokuratura nie zdecydowała się na postawienie zarzutów. Oparła się na opinii biegłego, który uznał, że pliki znajdowały się w folderze tymczasowym, w którym mogły zostać zapisane podczas przeglądania stron internetowych, co nie jest równoznaczne z ich posiadaniem. W lipcu 2008 roku umorzyła śledztwo nawet bez postawienia Piotrowi T. zarzutów.

Proces Piotra T.

Źródło: tvnwarszawa.pl
Piotra T. do sądu doprowadziła policja
Piotra T. do sądu doprowadziła policja
Teraz oglądasz
Adwokat Piotra T. o zarzutach (wideo archiwalne)
Adwokat Piotra T. o zarzutach (wideo archiwalne)
Teraz oglądasz
Sprawa Piotra T. (wideo archiwalne)
Sprawa Piotra T. (wideo archiwalne)
Teraz oglądasz

Proces Piotra T.

Piotr Machajski

Czytaj także: