Tysiące dawnych fotografii i kadrów z Kronik Powstania Warszawskiego. Jedne stały się symbolami powstańczego zrywu. Inne wciąż skrywają tajemnice, nie zostały zidentyfikowane. Są też takie, które doprowadziły do błędnych ustaleń i narodzin miejskich legend. Ich demaskowaniem zajmuje się varsavianista Zygmunt Walkowski. W rozmowie z tvnwarszawa.pl opowiedział o swoich odkryciach.
Nasz rozmówca specjalizuje się w interpretacji zdjęć z okresu okupacji. Brał udział w rekonstrukcji Kronik Powstania Warszawskiego. Rozpoznał setki miejsc, osób i sytuacji. Jedną z jego specjalności jest weryfikacja materiałów archiwalnych na podstawie fotografii lotniczych i dawnych miejskich planów.
Jego praca wielokrotnie rzucała nowe światło na dotychczasowe ustalenia badaczy historii. Jak mówi, kluczem do sukcesu były detale. Często błahe i niepozorne, pozwalały na nowo spojrzeć na wydarzenia, które rozegrały się 75 lat temu.
Polska flaga pod ostrzałem i swastyki na dachach
Klaudia Kamieniarz: Niektórym zdjęciom z Powstania Warszawskiego przypisuje się symboliczne znaczenie. Czy zdarza się, że są one błędnie interpretowane?
Zygmunt Walkowski: Takim przykładem jest historia polskiej flagi poszarpanej podczas ostrzałów. W przeszłości została opisana jako flaga umieszczona na początku sierpnia na Dworcu Pocztowym przy ulicy Żelaznej, tuż po zdobyciu go przez powstańców. W literaturze pojawiły się nawet wzmianki, że trwała ona tam do końca powstania i dlatego jest tak zniszczona. Można też trafić na relacje, że po kapitulacji powstańcy, wychodząc z Warszawy, defilowali przed tą flagą. To wszystko nieprawda. To fikcja literacka.
Flaga znajdowała się w innym miejscu. Zdjęcie, które dziś znamy, na drugim planie poniżej flagi pokazuje domy. Gdy skonfrontowałem obraz zarejestrowany na zdjęciu z przedwojennym planem miasta i zdjęciem lotniczym mogłem ustalić ich adresy. Stały one przy ulicy Chmielnej 106 i 108. Dalej na zdjęciu w tle można zauważyć wyróżniającą się sylwetę gmachu PAST-y, która górowała wtedy nad miastem. Na zdjęciu gmach PAST-y pokrywa się ze stykiem obu domów. Jeśli na planie miasta poprowadzimy linię prostą od gmachu PAST-y przez styk domów i przedłużymy ją dalej to wskaże nam miejsce, z którego wykonano zdjęcie. Następnym krokiem było zrobienie symulacji. Okazało się, że gdyby flaga była umieszczona na Dworcu Pocztowym, nie byłoby możliwości zrobienia takiego zdjęcia. Po przeciwnej stronie ulicy, przy rogu Żelaznej i Chmielnej stał Dom Kolejowy, który zasłoniłby cały horyzont.
Gdzie więc w rzeczywistości była ta flaga?
Na rogu Alej Jerozolimskich i placu Starynkiewicza. Stał tam gmach Domu Turystycznego.
Skąd pewność, że nie przetrwała tam do końca powstania?
Powstańcy mogli tam przebywać od 2 do 13 sierpnia. Kiedy Niemcy zajęli ten teren, nie pozostawiliby nad swoimi głowami polskiej flagi. Dla pilotów Luftwaffe byłby to wyraźny sygnał, by zbombardować to miejsce. Właśnie dlatego w trakcie powstania w pewnym momencie zakazano znaczenia biało-czerwonymi flagami zdobytych miejsc.
Jeśli nie było już polskich flag, jak Niemcy zabezpieczali się przed zbombardowaniem przez Luftwaffe?
Prosta sprawa. Na dachach domów malowali wapnem wielkie, białe swastyki. W trakcie Powstania Warszawskiego prawdopodobnie nikt z Polaków o tym nie wiedział. Natknąłem się na to, przeglądając niemieckie zdjęcia lotnicze. Na przykład na ujęciu zrobionym 30 sierpnia 1944 roku dwie swastyki są widoczne na terenie zabudowań dawnego Dworca Towarowego przy Towarowej. Kolejną dostrzegłem na dachu Dworca Głównego w Alejach Jerozolimskich. Kawałek dalej - swastyki namalowano na budynku poczty przy Nowogrodzkiej.
W podobny sposób oznaczane były szpitale. Na ich dachach malowano znaki Czerwonego Krzyża. Widać je na tym samym zdjęciu. Są na przykład na pawilonach Szpitala Dzieciątka Jezus położonych w kwadracie ulic Lindleya, Nowogrodzkiej, Chałubińskiego i Koszykowej.
To wszystko wyczytuje Pan ze zdjęć?
Zawartość informacji na zdjęciach lotniczych jest tak przeogromna, że niejednokrotnie zaskakuje. Nagle można dostrzec detale i odpowiedzi na pytania, które nawet nie przyszłyby nam do głowy. Są genialnym źródłem wiedzy. Nie wiem, dlaczego z takim uporem wiele osób nie chce tego uznać.
Siedem ton z archiwum Luftwaffe
Jak wpadł pan na pomysł, by wykorzystać zdjęcia lotnicze?
To był dość złożony proces. Duży wpływ na to, czym się dziś zajmuję, miała praca w Wytwórni Filmów Dokumentalnych. W połowie lat 80. powstał pomysł rekonstrukcji Kronik Powstania Warszawskiego na 45. rocznicę zrywu. Inicjatorem był profesor Władysław Jewsiewicki i jeden z operatorów Armii Krajowej Stefan Bagiński. Profesor przez lata zbierał materiał wspomnieniowy i źródłowy. W ten sposób w formie pisanej odtworzył scenariusz kronik pokazywanych w czasie powstania. Otrzymałem scenopis, który musiałem skonfrontować z dostępnym materiałem filmowym, by sprawdzić, na ile możemy go zilustrować.
To były początki. A ja niewiele wiedziałem na ten temat. Podczas opracowywania tego materiału dotarłem do lotniczych zdjęć sowieckich z 1945 roku, przechowywanych w Wojskowym Instytucie Geograficznym w Alejach Jerozolimskich. Okazało się, że są one genialnym punktem odniesienia przy opracowaniu kadrów filmowych i rozpoznawaniu ich lokalizacji. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem przydatności zestawiania takich zdjęć ze zdjęciami naziemnymi.
To sprawiło, że zacząłem szukać zdjęć lotniczych z 18 września 1944 roku. Tego dnia powstania 110 amerykańskich bombowców w ramach operacji "Frantic 7" dokonało zrzutów nad Warszawą. Po czterech latach poszukiwań dostałem pierwszą kserokopię zdjęć lotniczych z Narodowego Archiwum w College Park koło Waszyngtonu. To otworzyło mi oczy. Przypadkiem trafiłem na inny materiał, który okazał się nieporównywalnie cenniejszy.
To znaczy?
Jesienią 2003 roku udało się zorganizować wyprawę do College Park. Tydzień pobytu sfinansowało miasto, w ramach budżetu na utworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego. Za kolejne siedem dni zapłaciłem sam. Byłem ogromnie zaskoczony tym, co tam zastałem. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jest tam zgromadzone całe archiwum lotnicze Luftwaffe z II wojny światowej. To około siedmiu ton zdjęć, które amerykańska armia przejęła w 1945 roku.
To zupełny przypadek, że od razu udało mi się dotrzeć do zdjęć Warszawy. Ten materiał nie był opisany, ani zdigitalizowany, nie było katalogów. Przez trzy dni siedziałem nad nim i usiłowałem deszyfrować "kod enigmy", który składał się na numery sygnatur, które pozwoliły trafiać do odpowiedniego materiału. Nie znałem angielskiego, więc dotarcie do nich nie byłoby możliwe bez pomocy ze strony pracowników polskiej ambasady.
Wtedy udało mi się zdobyć niewiele, bo tylko kilkaset zdjęć. Przekazałem je Muzeum Powstania Warszawskiego. Dopiero drugi wyjazd do Stanów, w 2007 roku, okazał się bardziej owocny. W ciągu trzech miesięcy zebrałem kilka tysięcy zdjęć lotniczych, które dają pełny wgląd w historię Warszawy podczas II wojny światowej. W tamtym czasie nie było mnie stać na taką wyprawę. Chodziłem do muzeów i różnych instytucji, ale niestety nikt nie chciał mnie wspomóc. Podróż okazała się możliwa jedynie dzięki Lotnisku Chopina i Fundacji Kościuszkowskiej z Nowego Jorku.
Do czego przydały się te zdjęcia?
Pozwoliły na przykład ustalić datę wyburzenia Zamku Królewskiego. W trakcie prac nad "Encyklopedią Powstania Warszawskiego" trafiłem na materiały, które wskazywały, że od lat błędnie przyjmowaliśmy, że doszło do tego w grudniu 1944 roku. W dodatku istniało przekonanie, że zniszczenie Zamku było jednorazowym aktem - wybuchem, który zrównał z ziemią całą budowlę.
A jak było naprawdę?
To, co widzimy na zdjęciach lotniczych z września 1944 roku, potwierdza, że Zamek Królewski przestał istnieć jeszcze w trakcie Powstania Warszawskiego. Wyburzanie trwało od 8 do 13 września. Możliwe było też określenie, że Niemcy zaczęli od północy, posuwając się w stronę placu Zamkowego.
Miałem spore kłopoty z tym, by moje ustalenia zostały przyjęte. Bardzo pomocny okazał się profesor Aleksander Gieysztor [pierwszy po odbudowie, wieloletni dyrektor Zamku - red.], który jako jeden z pierwszych dostrzegł, że to, co zaprezentowałem, jest wiarygodne.
Kadry, szkice i wizje lokalne
Jak wyglądała rekonstrukcja Kronik Powstania Warszawskiego, które pokazano w 1989 r. w kinie Palladium? Jak udało się odtworzyć materiał, który nagrali operatorzy Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej?
Musiałem rozpoznać miasto, ludzi i czas. Startowałem z pozycji zupełnie zerowej i musiałem sobie jakoś z tym poradzić. Dziś mam tu segregatory z ogromną ilością notatek.
W archiwum Wytwórni Filmów Dokumentalnych było około sześciu tysięcy metrów taśmy filmowej. To mniej więcej trzy godziny nagrania. Opisywałem każdą sekwencję klatka po klatce. Chodziłem też na wizje lokalne, by móc porównać ujęcia z tym, co było lub pozostało na danej ulicy. Nie miałem aparatu czy komputera, więc robiłem rysunki kadrów. Każde z miejsc na szkicu miało numer. Później porządkowałem je i oznaczałem, której części miasta dotyczy dany rysunek. Stopniowo odkrywałem miasto zarejestrowane na tym materiale filmowym. Poprosiłem też o jego skopiowanie, by móc ciąć taśmę. Potem układałem je w tematyczne pryzmy, co też okazało się pomocne w odszukiwaniu pewnych zdarzeń.
Czy ktoś pomagał Panu w rozpoznawaniu tych wszystkich miejsc, osób i sytuacji?
Zacząłem nawiązywać kontakty z powstańcami. Ich relacje bardzo rozszerzały moją wiedzę. Pomagała mi na przykład pani Wanda Traczyk-Stawska. Udało mi się skojarzyć jej zdjęcia i wspomnienia z materiałem filmowym.
Genialnym posunięciem było zwrócenie się do tygodnika "Stolica". Z redaktor Franciszką Gryko tworzyliśmy wtedy rubrykę "Żołnierze Nieznani?". Co tydzień przekazywałem tam nierozpoznane kadry. Były publikowane razem z prośbą do czytelników o pomoc w identyfikacji miejsc i osób. Zdobyłem w ten sposób ogromną ilość informacji.
Później była kolejna akcja. W biurze PTTK na Starym Mieście, dwa lata z rzędu, udało mi się zorganizować wystawę z kadrów filmowych. Wnętrze PTTK-u wytapetowałem nimi od podłogi do sufitu. Każdy kadr miał numer. Na środku sali wyłożona została księga. Jeśli ktoś coś zauważył, mógł to odnotować. To było następne wzbogacenie materiału filmowego.
Dzięki tym działaniom poznałem na przykład Alicję i Bolesława Biegów, bohaterów powstańczego ślubu w kaplicy przy ulicy Moniuszki. Od lat mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Na początku lat 90. udało nam się zorganizować spotkanie w Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Po latach mogli zobaczyć to nagranie. Przez zupełny przypadek odkryłem też, jak nazywał się ksiądz udzielający im ślubu. Często woziłem ze sobą zdjęcia z kronik. Jedno z nich miałem w samochodzie podczas rajdu w Żywcu. Pokazałem je jednej z uczestniczek. To ona go rozpoznała, mówiąc: "To mój wujek Wiktor Potrzebski". Jak się później wyjaśniło, nie był jej krewnym, jednak zapamiętała go jako wujka, ponieważ w czasie wojny ukrywał się w mieszkaniu jej rodziców.
Czy takie akcje pozwalały na jednoznaczną identyfikację archiwalnego materiału?
Niejednokrotnie pojawiały się pewne wątpliwości. Co zdumiewające, okazywało się, że opisy pewnych sytuacji utrwalane w relacjach z powstania nijak się mają do tego, co wynika z materiału filmowego.
Na przykład było takie zdjęcie: na noszach leży powstaniec w otoczeniu sanitariuszek i kolegów. Był podpisany nazwiskiem. W pewnym momencie - ja to nazywam intuicją - miałem wątpliwości, nie wiedząc czemu. Chciałem wejść głębiej w ten materiał. Nawiązałem kontakt z człowiekiem, który miał być na tych zdjęciach. On opisał mi, gdzie to się działo. Wspominał, że była to ulica Daniłowiczowska 5.
Wziąłem wtedy plan, zdjęcie lotnicze i skonfrontowałem z nimi tę scenę. Wyszło na to, że cień nie zgadza się z lokalizacją budynku. Słońce musiałoby świecić od północy. Zdjęcie nie było odwrócone, bo w tle był numer domu z dwoma piątkami. Dopiero wtedy dostrzegłem, że mamy tam budynek z numerem 55, a nie 5, jak wskazywał bohater. Idąc w ślad za tym, udało mi się przypisać, że zdjęcie prawdopodobnie zrobił operator, który dokumentował powstanie w Śródmieściu. A więc tam trzeba było szukać tej sytuacji. Nawiązałem kontakt ze środowiskiem stacjonującym w tamtym rejonie. Wtedy doszliśmy do sedna sprawy. Okazało się, że to była ulica Chmielna i zupełnie inny człowiek, w zupełnie innych okolicznościach.
Prawda miesza się z fikcją
Czy zna Pan materiały, które dziś błędnie uznawane są za zapisy z powstańczych kronik?
Zdarza się, że autentyczne nagrania są mylone z ujęciami fabularnymi z "Zakazanych piosenek". W filmie po raz pierwszy użyto materiałów kręconych przez operatorów Armii Krajowej. Stworzono wtedy bardzo ciekawą sekwencję, w której fabularny materiał zmontowano, przeplatając go kronikami. Ten zabieg zdynamizował sceny filmu i wzmocnił siłę przekazu. Możliwe, że dziś ten montaż może być powodem pomyłek.
Niestety w trakcie obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego w telewizji pokazywana jest pewna scena z filmu. Są na niej mali chłopcy. Na głowach mają hełmy z biało-czerwonymi opaskami. Takich opasek nigdy nie umieszczano na hełmach. To tylko chwyt filmowy. Dzieci zeskakują z muru i ustawiają się przy zakątku. Tam starszy żołnierz Armii Krajowej przekazuje im butelki z benzyną i daje rozkaz pójścia do walki z czołgami. W ten sposób twórcy "Zakazanych piosenek" pokazali, jakoby starsi wyręczali się dziećmi. A to było nieprawdą. Boli mnie to, kiedy widzę, jak te ujęcia są bezmyślnie pokazywane.
Podobny przekaz płynie z pomnika Małego Powstańca. Nie powinno tam być broni. Udział dzieci w Powstaniu jest niekwestionowany, ale nigdy z bronią w ręku. Mamy pełno dowodów nieprawdopodobnych aktów odwagi. Dzieci i nastolatkowie byli łącznikami, sanitariuszami. Poświęcali życie i należy im się pamięć, ale nie wolno w taki sposób sugerować, że dzieci były wysyłane do bezpośredniej walki z Niemcami. Armia Krajowa nigdy nie przyjęłaby dzieci w szeregi żołnierzy, obowiązywał limit wieku, a to jest pomijane.
A co z materiałami propagandowymi? One też powodują błędne wyobrażenia o tamtym okresie?
Takie sytuacje też się zdarzają. Jest na przykład pewien materiał pokazujący lotniczą pomoc sowiecką dla powstańców. Po wojnie pojawiał się w pierwszych filmach dokumentalnych na temat powstania. Widać na nim tak zwany kukuruźnik nadlatujący nad Warszawę i zrzucający worki nad miastem.
Mówiono, że ten samolot mógł wystartować z pola kukurydzy i na nim wylądować. Stąd ta nazwa. Był dość wolny, latał na niskim pułapie. W takim razie zrzutu mógłby dokonać tylko z bardzo niskiej wysokości. Warto pamiętać, że zrzuty były zawsze dokonywane nocą. Te sowieckie rozpoczęły się w połowie września. I raptem widzę zdjęcie wykonane, gdy jest zupełnie widno... Przecież Niemcy strąciliby go kamieniem, gdyby taka maszyna pojawiła się za dnia nad miastem.
Ale to nie jedyna wskazówka. Operator, kręcąc tę scenę, najpierw śledził obiektywem trasę samolotu. Potem "poleciał" za spadającymi workami. Pokazał fragment panoramy miasta. Widać tam sylwetkę kościoła Świętego Augustyna na Nowolipkach, stojącego pośród ruin zrównanego z ziemią getta. Jeśli do zrzutu doszłoby w drugiej połowie września, to w tym miejscu od miesiąca nie było już śladu powstańców. Dla kogo więc ten zrzut? I kto to filmował?
Znów na podstawie planów i zdjęć ustaliłem, że zdjęcie zostało wykonane z ruin Pałacu Mostowskich [dzisiejsza siedziba Komendy Stołecznej Policji - red.]. Cały obraz widoczny na materiale filmowym demaskuje, że został on nakręcony po wojnie, na cele propagandowe. Autorzy nie liczyli się z faktami. Nikt do tej pory nie zwrócił na to uwagi.
Warto też przypomnieć, że do pierwszego sowieckiego zrzutu doszło 13 września 1944 roku, o godzinie 23, na ulicy Kruczej. Jaka była jego zawartość? Broń, żywność? Nie... Mieszkańcy stolicy i powstańcy znaleźli tam broszury "Prawda o Katyniu".
Zagubiony granat i łuna nad Warszawą
Od urodzenia mieszkał Pan w Warszawie, gdy wybuchło powstanie był Pan dzieckiem. Jak zapamiętał Pan tamten czas?
Tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego zostałem wywieziony do wsi Kuklówka. Była tam już mama z rodzeństwem. Mieliśmy spędzić wakacje, a zostaliśmy tam przez całe powstanie. Pamiętam, jak chodziliśmy wieczorem na zewnątrz i widzieliśmy rozżarzoną łunę nieba od strony Warszawy. Czasami przylatywała chmura pyłu i zwęglonych papierów, które sypały się na pola.
Była też sytuacja, której nie zapomnę do końca życia. Kiedyś Niemcy zatrzymali się w pobliżu domu, w którym wówczas przebywaliśmy. Jeden z nich zgubił granat. Wtedy wyprowadzili nas wszystkich i ustawili pod płotem. Trzech żołnierzy stanęło z wycelowanymi w nas automatami, a dwóch synów gospodarza miało pół godziny na znalezienie granatu.
Udało się?
Nie rozmawialibyśmy, gdyby go nie odnaleźli.
Jak wyglądała Wasza sytuacja, gdy dowiedzieliście się, że po wakacjach nie możecie wrócić do Warszawy?
To był bardzo trudny czas. Na początku nikt nas nie chciał przyjąć do domu, mieszkaliśmy w stodole. Bywało tak, że woda w wiadrze zamarzała. A my mieliśmy ubrania jak na wakacje i tylko kilka koców. Dopiero później ludzie dali nam cieplejsze rzeczy. Syn sołtysa zrobił nam buty z łupek drewna, bo mieliśmy tylko sandały.
Chodziłem z rodzeństwem po wsiach, sprzedając papierosy, pomagałem mamie w kopaniu kartofli. W ten sposób zdobywaliśmy pieniądze na pożywienie. Kiedyś od żołnierza Węgra, który stacjonował koło młyna, dostałem dwie puszki z konserwą. To był dla nas naprawdę cud. Proszę mi wierzyć, w tamtym czasie dowiedziałem się, co to jest głód.
Kiedy wróciliście do Warszawy?
To była wczesna wiosna 1945 roku. Naszą forpocztą byli mama ze starszym bratem. Przedostali się do Warszawy, na Brzeską. Jechali tam ciężarówką z Rosjanami. Mama wiozła butelkę z naftą do lampy. Rosjanie oczekiwali, że w podzięce za podróż dostaną gorzałkę. Nie wierzyli, że to nafta. Musieli spróbować, żeby się przekonać, że mama ich nie oszukuje.
Okazało się, że mieliśmy do czego wrócić. Gdy dotarła do nas wiadomość od mamy, jeden z gospodarzy zaoferował nam, że podwiezie nas do Warszawy wozem konnym. Sąsiedzi ofiarowali nam trochę kartofli i królika. Jechaliśmy do domu od strony Okęcia. Pamiętam drzewa uszkodzone w wyniku eksplozji. Mam przed oczami tylko monotonny obraz ruin, których nie jestem nawet w stanie zlokalizować. Pamiętam, że wtedy stał już drewniany most wysokowodny.
Pojechaliśmy na Brzeską 5. To była mała klitka bez dostępu do wody, do czegokolwiek. Po powstaniu rodzina zaczęła wracać do stolicy. W pewnym momencie mieszkaliśmy tam w 15 osób. Moje miejsce do spania było na stole przy oknie. Zawsze panicznie bałem się, że sturlam się z tego okna.
Z tamtego czasu w pamięci mam abstrakcyjne i niekiedy śmieszne sceny. Pewnego dnia królik, którego dostaliśmy od gospodarza, z głodu wygryzł nam w nocy kołdrę i zaczął dobierać się do fryzury ciotki.
Są rzeczy, których się nie wymyśli. One muszą się zdarzyć. I tak to było.
Rozmawiała Klaudia Kamieniarz