ALEX KŁOŚ, TVNWARSZAWA.PL: Najpierw był riff czy słowo?
MUNIEK STASZCZYK: Słowo. To był siódmy miesiąc mojego pobytu w Londynie, w grudniu 1989 r., tuż przed powrotem do Polski. Wyjechałem w czerwcu, zaraz po wyborach, tych, co komuna upadła. Pojechałem do roboty, ale to inne czasy były, Londyn inny.
Co robiłeś?
Zmywaki, wiesz, budowy, takie rzeczy. Ale to były inne czasy, inne zarobki, Polacy pracowali wtedy jak bracia. W knajpie pracowałem w północnym Londynie, w okolicach źródeł, że tak powiem, miejsca, w którym Johny Rotten spędził dzieciństwo, Finsbury Park i starego stadionu Arsenalu. To były początki mody z domowym jedzeniem, bo się już im te fast foody przejadały. To była historia od pomywacza do kelnera - w zależności od sytuacji raz byłem na zmywaku, a raz podawałem.
Byłeś już w Polsce znanym muzykiem alternatywnym. Dlaczego wylądowałeś w Londynie?
Miałem długi, w sumie 400 dolarów. To było wtedy kwota mega, bo ludzie zarabiali 15 dolarów na miesiąc. Syn mi się rodził, nie miałem hajsu zupełnie, T.Love Alternative się zawiesił, rozwiązał. No i wiesz, miałem kumpla w Częstochowie, który miał w Londynie siostrę od lat, z tej emigracji jeszcze w stanie wojennym. Ona załatwiła dla mnie zaproszenie, bo żeby wyjechać na Zachód, trzeba było mieć zaproszenie od kogoś, kto tam mieszkał. Powiedziała, że jest możliwość, żeby pieniędzy zarobić trochę. Oczywiście ch** zarobiłem, ale to już nieważne.
Pracowałem w tej knajpie, bardzo mnie tam chcieli, to było w okresie przedświątecznym, przed gwiazdką, no i wiesz, ten Londyn taki piękny, udekorowany, a w Polsce, k****, wiesz jak było... Ale tęskniłem, a to nie było tak jak dzisiaj, że miałeś 10 samolotów w tę i z powrotem. Kontakt z krajem był sporadyczny, tylko jakieś telefony czasami.
No i jestem w tej knajpie. Szefem był taki Mark, Angol, wielki, dwumetrowy, który jechał, że pogoda zła, ciągle narzekał, wiesz, fuckin' rain, I can’t understand, ale mnie lubił, wiedział, że gram, że jestem muzykiem. Zyskałem szacunek, że coś ważnego tam robię, a tu akurat na zmywaku. Zaczął mnie zapraszać na jakieś imprezy, zaproponował, że mógłbym pracować inaczej, ale tego dnia akurat był straszny zap*****l.
A wyjeżdżając z Polski, miałem megakryzys, od 87. roku nie byłem w stanie nic napisać prawie. Taśmę dostałem, ale żadne teksty nie powstawały, stąd taki marazm, w bandzie się poróżniliśmy, wszystko zmierzało ku schyłkowej sytuacji, która potem zaowocowała rozstaniem. No i jeszcze przed wyjazdem poznałem Janka Benedka, małolata takiego, którego polecił mi Piotrek Bratkowski, wiesz, powiedział, że zna młodego gitarzystę z Żoliborza, który zaczął grać z Tiltem.
No i zobaczyłem się z Jankiem, no kurczę, świetny koleś, inaczej gra, jak Keith Richards - ja byłem fanem Stonesów od zawsze. Ja mówię: dobra, jak z Londynu wrócę, to do niego zadzwonię. I siedzę w tej knajpie, kurde, i nagle, wiesz, przychodzi mi do głowy tekst pierwszej zwrotki.
T
"Za oknem zimowo zaczyna się dzień / Zaczynam kolejny dzień życia / Wyglądam przez okno, na oczach mam sen / A Grochów się budzi z przepicia"...
Tam też była zima, wprawdzie bez śniegu, ale jakoś mi się nałożyło.
Dlaczego Grochów?
Mieszkałem w akademiku na Kickiego. Z lokalną żulerką był troszeczkę lepszy kontakt, pamiętam, studentów jakby akceptowali. Tam też pierwsze koncerty w studenckim klubie Ubab T.Love Alternative zaczął grać, jak się do Warszawy na studia przeprowadziłem. Nawet tam Izrael zagrał pierwszy koncert.
Zacząłem tęsknić za swoją rodziną, Martą z Żoliborza, wtedy dziewczyną, obecnie moją żoną, wiesz, to było dla mnie takie pierwsze rozstanie dłuższe, wiedziałem, że ona jest w ciąży.
To ona jest dziewczyną, do której śpiewasz w "Warszawie"?
Znaczy, rozmawiam z nią, a śpiewam raczej nie do niej, a do klimatu miejsc. Całkowicie jest do niej, jeśli mam wyznać, w trzeciej zwrotce. Ale to nie ważne, piszę tę pierwszą zwrotkę, znaczy nie piszę, ale mam ją w głowie i myślę: kurczę, jak to zapisać? No i ściągam tego Marka, że muszę coś zapisać, a on się wkurwia, "bo widzisz - mówi - jest straszny zap*****l". No to wziąłem na papierze toaletowym zapisałem, bo, mówię, szkoda tego, to jest dobre, nie? Nagle przychodzi taka fala...
A potem znowu musiałem ściemę walnąć, bo napisałem w sumie dwie zwrotki, Mark się wk*****ł, wiadomo, bo nic nie zrobiłem, do kieszeni to schowałem, no i skończył się jakoś ten dzień, a to był weekend i dostałem nawet niezły napiwek.
Do chaty wróciłem, mieszkałem z takim moim kumplem, którego znałem ze studiów, z filozofii - to jest chłopak z Koszalina, kumplowaliśmy się na studiach, on przyjechał potem do Londynu do mnie, pomogłem mu znaleźć robotę, bo byłem trochę w tym temacie wdrożony. I tam to był taki mały pokoik, gdzie taka zdezelowana gitara pudłowa stała. Nie umiałem nigdy grać na gitarze, ale na basie trochę grałem na początku T.Love Alternative. Zacząłem grać, znałem parę akordów, parę dźwięków. W tym mieszkaniu napisałem już trzecią zwrotkę.
I wtedy narodziła się ta piosenka?
To za dużo powiedziane. Jak wróciłem z Londynu, to poszedłem do Dunin-Wąsowicza, była jakaś ekipa, poszło parę win i on nagrał pierwszą wersję "Warszawy", którą wtedy im wykonałem, 22 grudnia, zaraz po moim powrocie. To jest na płycie, którą Dunin potem wydał.
Ale przywiozłeś z Londynu tekst i melodię?
"Warszawa" to wspólny kawałek mój i Janka Benedka. Mój tekst i jego muza, trochę oparta na moim prototypie od Dunina.
Zaczyna się na tym Grochowie…
Jadę autobusem, chyba 188 z ronda Wiatraczna, przez most, trasą Łazienkowską, na studium wojskowe na Żwirki i Wigury. To są te ch****e poranki, straszne, na jakimś, wiesz, kacu, zima w tym autobusie, jadę na drugi brzeg. Potem jestem na Krakowskim Przedmieściu, w miejscu dla mnie ważnym, gdzie studiowałem na polonistyce, tam się spotykałem z koleżankami, z kolegami, jest jakaś wyimaginowana laska z Akademii Sztuk Pięknych.
Z kim spacerujesz w ostatniej zwrotce, gdzie są kamienice, o których śpiewasz?
Trzecia zwrotka to spacer z Martą po ulicy Duchnickiej na Żoliborzu. Mieszkaliśmy niedaleko, na Przasnyskiej.
A "Hitler i Stalin zrobili co swoje" - jak poznałeś historię Warszawy?
To nawiązanie do Powstania Warszawskiego, wojny i tego, co się stało po wojnie. Warszawa była najbardziej zgwałconym miastem w Europie przez komunistów i faszystów. Znam to z lekcji historii, mój profesor, dyrektor IV L.O. w Częstochowie był AK-owcem i dużo nam o tym opowiadał.
Jak wyglądał ostatni koncert T.Love Alternative w składzie przed Londynem?
Zagraliśmy w Domu Kultury na Próchnika, na Żoliborzu, dla 16 chyba osób. Na bębnach zagrał Robert Szambelan.
Dobrze znany w środowisku taksówkarz-perkusista.
Tak. Wszystko było rozj****e, więc pokusiłem się o występ w jakimś dziwnym składzie. Nie było perspektyw, to była grupa międzymiastowa. Ja już musiałem jakąś decyzję podjąć, przecież tutaj bym nie zarobił, z muzyki nie miałem szans, więc pojechałem do Anglii. A po drugie, chciałem pomóc w tym wszystkim Marcie, bo oczywiście mieliśmy mieszkanie na Żoliborzu, ale jak się miał syn urodzić, Janek, który ma teraz 26 lat, to po prostu chciałem po męsku iść do pracy.
Do tamtej pory to pracowałem w różnych spółdzielniach studenckich i się opierd*****m, byłem w rock'n'rollu. A ta praca w Londynie nauczyła mnie pokory, bo tam nie byłem żadnym Muńkiem, a tutaj w Warszawie mogłem się poczuć jak ktoś. W Anglii byłem nikim. To było fajne, bo się mężczyzną stałem, a przedtem byłem 27-letnim chłopcem. Długo się dorasta w takich klimatach. Dzięki temu wyjazdowi powstał ten utwór. Pamiętam tylko, że czułem, że to jest jakiś przełom. Że dla tej jednej piosenki warto się reaktywować.
"Warszawa" stała się bezpośrednim impulsem do reaktywacji zespołu?
Tak. Poszedłem do Janka i powiedziałem, że chcę zrobić nowy band. Byłem naładowany tym, co dał mi Londyn. Siedząc w Anglii, nie byłem takim typowym szczuro-Polakiem. Z polskich historii miałem to, że jadłem mielonkę. Ale chodziłem do klubów, na koncerty, zobaczyłem Ramones, Big Audio Dynamite gitarzysty z The Clash, zobaczyłem Aerosmith. Oszczędzałem pieniądze na bilety na te koncerty, bo nie były tanie. Wcześniej byłem na Zachodzie, we Włoszech i w Niemczech, w Berlinie. Ale nie widziałem nigdy koncertów i nie wiedziałem, jak to się naprawdę odbywa.
I mówię sobie tak: przyjadę do Polski i zrobię zespół, ale na bardziej profesjonalnych zasadach, podjadę do tego małolata z Żoliborza, który mi się podoba - Janek bezczelny był taki - i oprzemy się razem na czymś, zobaczymy, jak pójdzie rozmowa - miałem plan taki.
Nie miałem utworów. Znaczy T.Love miał stare utwory, ale ten nowy kawałek spadł jak z nieba. Wiedziałem, że to będzie świetna piosenka. Mało tego, zagrałem to na tym prymitywnym, prototypowym basie po powrocie do Polski, u mnie na chacie i parę osób to usłyszało, mówili: ale świetny kawałek o Warszawie. Nie śpiewało się wtedy o sprawach lokalnych, o mieście.
Takie tematy były wtedy domeną folkloru warszawskiego.
No tak. A nie słuchało się wtedy takich rzeczy raczej. Ja lubiłem bardzo irlandzki band The Pogues. To była taka poetyka miejska, lokalna, trochę punkowa, ale jednak liryczna, z folkowym charakterem. Ale tak muzycznie, to "Warszawa" to taki stonesowy numer.
Jak się potem okazało, to był nasz totalny przełom. Pamiętam, że jak zostało to nagrane, stało się takim hitem od razu. Był taki moment, że jechałem taryfą i w radiu był wywiad z Agnieszką Osiecka, której nigdy nie poznałem, i słyszę, a ona mówi tak: "jest taki chłopak, taki zespół, nie wiem jak się nazywają, ale on używa słowa "pieprzony Żoliborz" i to jest fantastyczny tekst". A ja tak siedzę w tej taksówce i: o k****!
No więc dlaczego pieprzony?
To tyle co: zajebisty, kochany! Napisałem to z miłości do Żoliborza! Choć miałem przez to trochę kłopotów na dzielni. Ale wszystko sobie wyjaśniłem z lokalnymi chłopakami przy alkoholu. Kocham Żoliborz całym sercem do dziś.
Jak wystartował nowy T.Love - już bez Alternative?
To były długie poszukiwania ludzi. Na początku byliśmy ja i Janek, doszedł Jarek Polak na perkusję, kompletny szczeniak wtedy, kręcili się różni basiści, w końcu doszedł Nazim, a na końcu Perkoz na drugą gitarę. 90. rok to był okres takiej nadziei, komuna upadła, nowe czasy nastały, byłem napakowany ideami, a nie było już tego obciążenia systemowego, tylko do przodu i grajmy rock'n'rolla. Jankowi to pasowało, bo T.Love znał oczywiście, był młody, butny. Stał się moim partnerem muzycznym. A "Warszawa" była numerem jeden na liście Trójki, to było ważne. Ten numer przeniósł nas w rejony mainstreamu. Wcześniej T.Love Alternative też miał utwory w Trójce, ale był znany w środowisku undergroundowym. No i wtedy wszystko się zmieniło, dlatego ten utwór był dla mnie tak ważny. Zresztą do dziś jest ważny.
Jak dziś ci się śpiewa ten kawałek?
Renesans tej piosenki przyniosło wykonanie Stanisławy Celińskiej, która nagrała fantastyczną wersję. W jej wykonaniu ten tekst jest bardziej poetycki. Tak, wiadomo, lubię grać ten kawałek, to jest przebój. Znacznie bardziej lubię "Warszawę" niż "Chłopaki nie płaczą".
Czy to największy przebój T.Love?
Ja myślę, że tak. I że ten kawałek przetrwa, bo jest pocztówką. Pocztówką z lat 80. Warszawscy taksówkarze mi mówili, że "po Niemenie, panie Muńku, to ten numer jest najlepszy".
"Warszawa" w wykonaniu Stanisławy Celińskiej
rozmawiał Alex Kłoś