Zanim nad parą z czajnika ostrożnie rozklei się kopertę z ofertą w przetargu, trzeba do szklanki wlać setkę wódki. Jeśli ma kolorowy połysk, to... nie znaczy że alkohol jest lewy - to znaczy, że CBA jest już na tropie skorumpowanego urzędnika.
Takim przesądem kierować miał się pracownik urzędu jednej z warszawskich dzielnic, który brał łapówki za ustawianie przetargów na miejskie lokale. Środki ostrożności na nic się zdały - podobno siedzi w więzieniu. Tak mówi miejska legenda; jedna z wielu otaczających konkursy i przetargi na lokale użytkowe.
Bezpieczne jak w urzędzie
Takich lokali tylko w Śródmieściu jest ponad 3 tysiące. Rocznie odbywa się kilkanaście konkursów i przetargów. Różnica polega przede wszystkim na tym, że w przetargu lokal można wynająć na 10 lat, a w konkursie najwyżej na 3. Z kolei przetargu nie można ogłosić na lokal z zagmatwaną sytuacją prawną, np. objęty roszczeniami. W Śródmieściu zdecydowana większość "idzie" więc w konkursach. Jedne i drugie ogłaszane są przez dzielnicowe Zakłady Gospodarowania Nieruchomościami i w obu wygrywa ten, kto zaproponuje najwyższą miesięczną stawkę za metr kwadratowy.
Oferty przynosi się w kopertach. Te trafiają do sejfów, a później - zwykle po kilku dniach - są publicznie otwierane. Skoro o zwycięstwie decyduje stawka czynszu, w zasadzie nie powinno dziwić, że propozycje są zbliżone do siebie. To, co dziwi - i prowokuje do oskarżeń - to sytuacje, w których jedna oferta przegrywa z następną raptem o kilka groszy. Wtedy pojawiają się pytania, co właściwie działo się z kopertami przez tych kilka dni, gdy miały bezpiecznie leżeć w urzędzie.
10 groszy różnicy
- Startowałam w konkursie na lokal, który wcześniej podnajmowałam - mówi była już właścicielka jednej z warszawskich restauracji. - Zrobiłam tam remont, miałam stałych bywalców, więc zaproponowałam stawkę wyższą, niż ta, której spodziewałam się po konkurencji. Chciałam wygrać - wspomina, zastrzegając, że chce pozostać anonimowa. - Ostrzegano mnie, by ofertę złożyć w ostatniej chwili. Przyjechałam do urzędu dwie godziny przed upływem terminu i miałam jeszcze poczekać, ale na korytarzu pracownik złapał mnie za rękę i powiedział, że wszyscy, którzy wpłacili wadium, swoje oferty już oddali, więc szkoda mojego czasu - relacjonuje.
Koperta trafiła więc do kancelarii, a pewna wygranej oferentka wyszła z urzędu. - Gdy wsiadałam do samochodu, zobaczyłam mężczyznę, który bardzo nerwowo spacerował po parkingu. Nagle odebrał telefon, wbiegł do środka i zniknął. Kilka dni później okazało się, że to on wygrał konkurs. Przebił moją ofertę - która, jak się okazało, wcale nie była złożona jako ostatnia - o 10 groszy.
Choć nikogo nie złapano za rękę, trudno dziwić się, że w takich okolicznościach rodzą sie podejrzenia. Podobnych historii musi być więcej, skoro prowokują do niekonwencjonalnych działań. - Spotkałem ludzi, którzy swoją ofertę zapakowali w cienką, angielską gazetę, tak by tego opakowania nie dało się ani rozkleić, ani podrobić - opowiada uczestnik jednego z konkursów. Też chce pozostać anonimowy.
Złe emocje i frustracja
- Z różnymi pretensjami spotykamy się właściwie cały czas - przyznaje Mateusz Dallali. Rzecznik śródmiejskiego ZGN jest też pracownikiem działu kontroli wewnętrznej, więc wie, o czym mówi. - Na stu oferentów zawsze znajdzie się jeden rozgoryczony porażką, który będzie chciał unieważnienia konkursu, bo "lokal mu się należał". A winni będą wszyscy, od premiera po ochroniarza urzędu. Oczywiście, najbardziej urzędnicy.
- Owszem, zdarzają się przetargi, w których o wygranej decydują groszowe różnice, ale otwieranie kopert? To absurdalny zarzut. Ilu urzędników musiałoby brać w tym udział? Nie sądzę, by ktoś chciał korumpować cały urząd, żeby wygrać przetarg nawet na najbardziej atrakcyjny lokal - mówi z przekąsem Dallali. I dodaje: - Odkąd pracuję w ZGN, nie dotarły do mnie informacje, by ktoś złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa w związku z konkursami na lokale użytkowe. To są oskarżenia rzucane w chwili złych emocji i frustracji związanych z przegraną, co jestem nawet w stanie zrozumieć.
Po trzech latach użytkowania lokalu najemca ma jednak prawo wystąpić do miasta o jego sprzedaż. W dodatku od ceny odliczyć może część tego, co zainwestował w remont. Jest więc o co walczyć, ale słowa rzecznika potwierdza zarówno prokuratura okręgowa w Warszawie, jak i Centralne Biuro Antykorupcyjne, które nie prowadziły postępowań w podobnych sprawach. Z drugiej strony, trudno się dziwić, że ci, którzy czują się poszkodowani, mimo wszystko nie idą na otwartą wojnę z ratuszem. Większość zaciska zęby i startuje w kolejnych konkursach.
Tajne jak umowy
Konkurs na atrakcyjny lokal w centrum Warszawy, rozstrzygnięty pod koniec zeszłego roku. Zdecydowana większość z kilkunastu ofert opiewa na kwoty rzędu 60 - 80 złotych za metr. Trzy najwyższe to już 100 złotych z groszami. Wygrywa środkowa. Najwyższa zostaje odrzucona z powodów formalnych, a trzecia jest o kilkadziesiąt groszy niższa od wygranej. Ile przetargów kończy się w taki sposób?
- Musiałbym przejrzeć wszystkie, a to są setki, jeśli nie tysiące dokumentów - rozkłada ręce Dallali. Ale zapewnia: - Takie przypadki należą jednak do rzadkości i trafiają się głównie w przetargach na najmniej atrakcyjne lokale, gdzie stawki wynoszą po kilkanaście złotych za metr.
Pytany, czy może udostępnić dane o wszystkich przetargach i proponowanych w nich stawkach odpowiada: - To niemożliwe, ponieważ osoby, które nie podpisały z nami umowy, mogłyby sobie tego nie życzyć. Nie możemy ujawnić ani ich danych, ani kwot, które zaproponowały, chyba, że sami zainteresowani wyrażą na to zgodę.
Argumentu o ochronie danych osobowych ratusz używa ostatnio coraz częściej. Przez wiele miesięcy zasłaniał się w ten sposób przed ujawnieniem, z kim podpisuje umowy zlecenia i umowy o dzieło. W przypadku lokali, szczegółów nie poznamy też z ogłoszenia o rozstrzygnięciu przetargu - jest w nim tylko informacja, kto wygrał i jaką stawkę zaproponował.
Skala problemu jest więc właściwie nie do oszacowania. Kontrolowanie przebiegu konkursów to ciężkie zadanie także dlatego, że choć teoretycznie wszystkie informacje dostępne są w internecie, trudno je namierzyć. Na przykład w Śródmieściu część danych znajduje się na stronie ZGN, a część - dzielnicy. Na Mokotowie można je otrzymać tylko przychodząc do urzędu.
Oporne usprawnianie procedur
- A przecież wystarczyłoby otwierać oferty od razu po tym, jak minie termin ich składania - zwraca uwagę jedna z osób, które opowiedziały nam o słabość miejskich procedur. - Wszyscy zainteresowani byliby na miejscu i nikt nie byłby podejrzany.
Zdaniem urzędników, to jednak nie takie proste. - Każdy dokument musi zostać opisany i wprowadzony do elektronicznego systemu. To trwa. Jeśli wszyscy przyszliby w ostatniej chwili, zrobiłby się tylko dodatkowy bałagan - ocenia Krzysztof Czubaszek, naczelnik wydziału kultury i promocji w Śródmieściu. I dodaje: - Każdą ofertę trzeba sprawdzić pod względem formalnym, a to może przecież trwać nawet kilka dni. Nie mówiąc już o tym, jakie kłótnie byłyby, gdyby ktoś utknął w kolejce i do okienka dotarł minutę po czasie. Jego zdaniem, takie zamieszanie prowadziłoby do kolejnych podejrzeń.
Dallali jest mniej sceptyczny: - Każdy może złożyć do burmistrza wniosek o usprawnienie procedur, ale to też zdarza się bardzo rzadko. Zresztą nie wiem, czy jest sens coś zmieniać, skoro nie stwierdzono dotąd żadnych nieprawidłowości? A drobne usprawnienia wprowadzane są na bieżąco - kończy.
- Urzędnicy zwykle nie chcą zmian, ale to nie znaczy, że procedur nie da się poprawić - zwraca uwagę Krzysztof Izdebski ze Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich. W 2009 roku brał udział w projekcie Pozarządowej Inspekcji Lokalowej, który polegał na badaniu procedur przyznawania lokali w konkursach profilowanych. - Wskazaliśmy urzędnikom kilka słabych punktów i niektóre rzeczywiście udało się usprawnić - podkreśla Izdebski. Chodzi m.in. o zakaz podnajmowania lokali firmom i kontrolowanie tego, czy są wykorzystywane zgodnie z warunkami konkursu. Innym efektem są obowiązkowe naklejki informujące o tym, że lokal został wynajęty poza konkursem. - Dzięki temu ludzie mieszkający obok dowiedzieli się w ogóle o istnieniu takich lokali i o prowadzonej tam działalności. To także element kontroli, bo jeśli dzieje się tam coś innego, sąsiedzi wiedzą, że powinni reagować - zauważa Izdebski.
Karol Kobosk.kobos@tvn.pl
Źródło zdjęcia głównego: Maciej Wężyk/tvnwarszawa.pl