Siedząc na widowni odnosi się wrażenie, że to nie teatr, lecz nagranie kolejnego odcinka popularnego sitcomu. Gromki śmiech podkreślający "zabawne" momenty, grubymi nićmi szyte aktorstwo, podwórkowe aluzje erotyczne - tak właśnie wygląda spektakl "Wszystko o kobietach" w Teatrze Capitol. To propozycja dla wielbicieli lekkostrawnego show okraszonego pikantnym humorem.
W środowisku teatralnym hasło "scena komercyjna" wywołuje lawinę komentarzy: uszczypliwych - bo poziom artystyczny sięga bruku, patetycznych - bo teatr to bastion inteligenckości i nie ma w nim miejsca na szmirę, albo pragmatycznych - bo w końcu to rozrywka i ma być przyjemnie, a "jeśli płacę i zasypiam w trakcie, to składam reklamację".
"Ale to było dobre"
Po wyjściu z Teatru Capitol, gdzie obsługa podejmuje klientów w liberiach, foteliki są wygodne, czerwone i pluszowe, nie jak w wielu "nudnych" teatrach, tłum jest zwykle ukontentowany. W foyer i przed teatrem słychać pierwsze opinie: "Ale to było dobre", "Byłem na tym już drugi raz", "Naprawdę dużo niezłych momentów". Podczas przedstawienia nie raz widownia wybucha gromkim śmiechem. Niby wszystko jest więc w porządku. Zapłacili, uśmiali się i do samochodu.
A jednak coś zgrzyta. Kiedy trzy utalentowane aktorki w kwiecie wieku uwijają się w scenach opartych na uproszczonych do cna motywach zazdrości o faceta czy lepsze stanowisko, pijaństwa, naśladowania niedołężnych staruszek czy sepleniących czterolatków, odczuć można niesmak i odnieść wrażenie, że trafniejszą nazwą byłby Kabaret Capitol - i to bez nonszalanckiego traktowania z góry.
Kobiety utkane z błahej materii
Pomysł stworzenia spektaklu, który wyśmiewałby płciowe stereotypy, podkreślałby chwile, gdy kobiety przeżywają grozę lub kiedy są naprawdę szczęśliwe, jest świetny. Tym bardziej, że żyjemy w czasach, gdy kobieca i męska tożsamość nie są jasno określone. Role są płynne, a pole do popisu dla pisarzy, reżyserów i aktorek - ogromne.
Tomasz Obara każe więc Dorocie Deląg, Darii Widawskiej i Magdalena Nieć wcielać się na przemian w role kobiet w różnym wieku i o różnym statusie społecznym. Raz są nienawidzącymi się siostrami i ich matką - wiele lat wcześniej mężczyzna starszej z sióstr stał się po chwili mężem młodszej. Było to powodem rozpadu rodziny.
W innej równolegle dziejącej się historii to trzy koleżanki z pracy, które za wszelką cenę chcą zrobić karierę - przyjaźnią się i konkurują ze sobą jednocześnie.
W kolejnych wątkach wcielają się w role rówieśniczek z przedszkola, które przygotowują przedstawienie na Dzień Matki, oraz w trzy staruszki z domu spokojnej starości, które przygotowują wieczorek recytacji z okazji Dnia Zwycięstwa.
W ostatniej historii tworzą swoisty trójkąt: jedna z kobiet obawia się utraty wpływu na przyjaciółkę, która zaczyna spotykać się z inną koleżanką.
Jak bardzo złożona nie wydawałaby się ta historia, jako całość nie wychodzi poza banał dotyczący kobiecości. Kilka pociągniętych równolegle opowieści tworzy po prostu sieć gagów i oceniane dopiero z tej perspektywy mają jakiś sens. Sporo w tych gagach niewybrednych żartów i zagrań pod publiczkę. Siedząc na widowni, ma się właśnie wrażenie, że to raczej wieczór kabaretowy albo nagranie n-tego odcinka serialu komediowego, a nie spektakl.
Jak publiczność sitcomu
Publiczność pochłaniająca w dużych ilościach telewizyjne produkcje chce zobaczyć na żywo twarze znane z telewizji i pośmiać się z rzeczy, które od rozrywki telewizyjnej nie odbiegają. Czy można stawiać to jako zarzut? Z pewnością nie. Na rzeczy będzie tu jednak przywołanie "chodnikowej" rynkowej nomenklatury: klient płaci i nie żałuje wydanych pieniędzy. Widz poszukujący bardziej teatralnych wrażeń natomiast nie ma czego szukać na spektaklu "Wszystko o kobietach".
Marek Władyka
Źródło zdjęcia głównego: | Polska, Rzeczpospolita