Piotr Koza z potwornym bólem nogi trafił do szpitala w Łowiczu. Tam niespodziewanie dostał ataku padaczki. Mimo tego, po kilku godzinach, został wypisany do domu. Dzień po opuszczeniu szpitala mężczyzna zmarł. Czy lekarze zrobili wszystko, jak należało?
Twierdzą, że tak, że mężczyzna wyszedł ze szpitala na własne życzenie. Rodzina, że na wyraźne polecenie lekarzy, bo podobno szpital był przepełniony, a stan pacjenta dobry. Ale o tym, że pan Piotr nie domagał się wypisu ma świadczyć brak jego podpisu pod rezygnacją z pozostania w szpitalu, choć taki podpis jest konieczny. Nawet dyrektor szpitala Andrzej Grabowski twierdzi, że w podobnych przypadkach lekarze zawsze zabezpieczają się w ten sposób przed ewentualnymi pretensjami pacjentów.
Wątpliwości co do tego, czy lekarze dochowali należytej staranności jest więcej. Rodzina mężczyzny jest przekonana, że oprócz ataku padaczki pan Piotr miał również atak serca. Żona zmarłego twierdzi też, że był reanimowany, co widziało wiele osób. Dyrekcja szpitala mówi zgoła inaczej: reanimacji nie było.
Okolicznościami śmierci pacjenta zajmie się prokurator
- Nie było zatrzymania krążenia, był atak drgawek, a to zupełnie coś innego - wyjaśnia dyrektor placówki Andrzej Grabowski.
Waldemar Karwat, przyjaciel zmarłego, który zawiózł go do szpitala mówi ponadto, że lekarze nie wykonali po ataku żadnych badań. Dali mu tylko zastrzyk i puścili do domu. Ale nawet dyrektor przyznaje, że po napadzie epilepsji nie pozostawił chorego na obserwacji w szpitalu.
Na ostateczne przyczyny zgonu wciąż trzeba czekać, bo nie ma wyników sekcji zwłok, o którą wnioskował sam szpital. Sprawą ma się zająć łowicka prokuratura.
Piotr Koza miał 33 lata. Osierocił dwoje dzieci.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24