Wojsko zdradza szczegóły zamachu na polskich żołnierzy w Afganistanie. - To był jeden silny wybuch, nie było wymiany ognia. W ciągu 33 minut od startu z bazy w Giro śmigłowce wróciły z rannymi żołnierzami – opisywał ppłk Dariusz Kasperczyk.
W piątek około godziny 15:30 czasu polskiego konwój złożony z pięciu pojazdów jechał do bazy Giro. Jeden z Rosomaków najechał na domowej roboty ładunek, który eksplodował. Jadący transporterem plutonowy Marcin Poręba zginął na miejscu, piątka innych odniosła rany.
- Żołnierze otworzyli ogień prewencyjny, ale wymiany strzałów nie było. To był tylko jeden ładunek – relacjonował ppłk Kasperczyk. - W ciągu 33 minut ranni znaleźli się w bazie. Poleciały po nich – jako wsparcie i demonstracja siły – cztery śmigłowce - dodał
Ranni w dobrym stanie
Cała piątka rannych jest w stanie stabilnym, a ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. - Dwóch z tych żołnierzy jest w szpitalu w Bagram. Dzisiaj zostanie podjęta decyzja, czy zostaną ewakuowani do kraju, czy będą jeszcze chwilę leżeli w tym miejscu w szpitalu. Pozostała trójka znajduje się w szpitalu w Ghazni. Jest duże prawdopodobieństwo, że ci trzej żołnierze jeszcze wrócą do szyku, dalej będą kończyli tę zmianę razem ze swoimi kolegami – poinformował wojskowy.
Plutonowy Poręba to pierwszy polski żołnierz, który zginął w Rosomaku. Jego ciało przyleci do Polski za kilka dni. W sobotę po południu pożegnanie żołnierza w Afganistanie.
"Najlepszy sprzęt też nie daje gwarancji"
Wojsko bada obecnie miejsce wybuchu. Stara się oszacować siłę ładunku i sposób jego instalacji. - Nawet najdoskonalszy sprzęt nie zapewni bezpieczeństwa w stu procentach. Oczywiście ten, który jest w Afganistanie i ten, który w najbliższym czasie będzie tam wysłany, to jest najlepszy sprzęt na jaki nas stać. Od pierwszej zmiany to wyposażenie, choćby właśnie w pojazdy patrolowe, zmieniało się kilkakrotnie - za każdym razem podnosząc zabezpieczenie na wyższy poziom - ale za każdym razem okazywało się, że to za mało - przyznał ppłk Kasperczak.
Tego samego zdania jest Wojciech Łuczak, ekspert ds. uzbrojenia z magazynu "Raport". Jego zdaniem talibowie dotrzymują kroku wojskom NATO i znajdują coraz to nowe sposoby na kolejne usprawnienia sprzętu i uzbrojenia koalicji. Przypomniał, że miny-pułapki wybuchały nawet na wyasfaltowanych drogach: rebelianci wcześniej wycinali odpowiedni krążek specjalnie sprowadzoną maszyną, podnosili, wkładali ładunek, przykrywali asfaltem i smołowali, tak że nic nie było widać.
"60-cio tonowy czołg idzie w górę jak zabawka"
Łuczak przypuszcza, że taką taktykę podpowiedział talibom ktoś, kto miał doświadczenie w walce na Bliskim Wschodzie, bo na przykład Palestyńczycy stosują podobną taktykę. - Nie ma pojazdu bojowego, którego nie można pokonać, nawet jak waży 62 tony. Przypominam, że najlepiej opancerzony izraelski czołg Merkawa został kilkakrotnie pokonany właśnie w taki sposób. 60-cio tonowy czołg idzie w górę jak zabawka, odpada wieża i wszyscy giną - nie dlatego, że eksplozja niszczy pancerz, tylko na skutek obrażeń spowodowanych tą drogą w górę, ponieważ czołg czy Rosomak to pomieszczenia niewielkie - zaznaczył.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24, PAP