Bez rozgłosu, w cieniu sprawy ostrzelania wioski Nangar Khel, przed sądem garnizonowym toczy się bezprecedensowy proces polskich komandosów służących w Iraku - pisze "Gazeta Wyborcza".
Sprawa dotyczy trzech żołnierzy: sanitariuszy - Marcina i Kamila oraz kierowcy sanitarki - Radka. 7 lutego 2007 roku polski konwój wpadł w zasadzkę terrorystów. Zginął żołnierz 25. Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego st. szer. Piotr Nita. Zdaniem prokuratury, oskarżeni byli tak sparaliżowani strachem, że mimo rozkazu dowódcy nie wyszli z sanitarki, by pomóc rannym kolegom. Nie zabrali też ciała zabitego. - Waliłem w drzwi, żeby mi otworzyli. Patrzę na nich, a na ich twarzach widzę tylko przerażenie! - opowiada kpt. Sławomir K., dowódca konwoju, ranny w tym zamachu.
Ale - jak się okazało - ustalenie przebiegu wydarzeń nie jest proste. Oskarżeni twierdzą, że wyszli z sanitarki i zabrali ciało Nity. Większość żołnierzy nie pamięta szczegółów tragedii. Nie ma paragrafu na tchórzostwo, ale oskarżonym żołnierzom postawiono zarzut: "nieudzielenie pomocy i odmowa wykonania rozkazu". Grozi im 9 lat więzienia.
Armia pozbywa się dwóch oskarżonych. Kamilowi K. i Marcinowi M. wojsko odmówiło przedłużenia kontraktów. - Chłopcy ze szwadronu już im nie ufają - wyjaśnia dowódca 25. Brygady płk Marek Sokołowski.
Opinie są jednak podzielone. - To nie tchórzostwo, ale reakcja organizmu nieprzygotowanego na tak drastyczną sytuację - tłumaczy mjr dr Angelika Szymańska, psycholog 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24