Wymuszanie łapówek, wielotygodniowe kolejki do specjalistów i opryskliwi lekarze - dotychczas kojarzyło się to raczej z państwową służbą zdrowia. Obecnie staje się to rzeczywistością przychodni prywatnych - informuje "Gazeta Wyborcza".
Do niedawna - leczyć się prywatnie oznaczało szybko i w komfortowych warunkach. Taka sytuacja to już przeszłość. Na wizytę u endokrynologa trzeba czekać nawet pół roku! Kilka tygodni oczekują pacjenci żeby dostać się do ginekologa, dentysty czy ortopedy. Nawet do internisty nie można już dostać się od ręki, jak dawniej. Teraz na taką podstawową wizytę również należy poczekać kilka dni. Taka sytuacja - jak donoszą pacjenci - dotyczy niemal wszystkich największych prywatnych ośrodków medycznych, m.in. LuxMedu, LIM-u i Medicoveru.
Szybciej, znaczy jeszcze drożej
Ci, którym zależy na wcześniejszym terminie, mimo wykupionej polisy ubezpieczeniowej, muszą dodatkowo zapłacić. Jeszcze gorzej, jeśli lekarz domaga się dodatkowej "koperty". W ubiegłym tygodniu policja zatrzymała w Puławach dentystę, który od pacjenta w prywatnej przychodni żądał łapówki. Na miesiąc przed planowanym zabiegiem zażyczył sobie 200 zł. Teraz grozi mu do 10 lat więzienia.
Bo nie ma kto leczyć
Jak to możliwe, skoro abonamenty i polisy medyczne stale drożeją? Abonamenty i polisy medyczne ma już prawie 2 mln Polaków. W ubiegłym roku na prywatne leczenie wydaliśmy 1,4 mld zł, w tym roku zapłacimy nawet o 200-300 mln więcej.
- Chętnych do płacenia przybywa, ale nie ma ich kto leczyć - wyjaśnia w rozmowie z dziennikiem Paweł Kalbarczyk, odpowiedzialny za ubezpieczenia prywatne w PZU. Lekarzy jest coraz mniej, bo coraz częściej decydują się na wyjazd za granicę, gdzie czekają ich lepsze płace i warunki pracy. Dlatego prywatne przychodnie przyjmują wszystkich chętnych do pracy medyków. Nic dziwnego, że jakość leczenia w tych placówkach drastycznie spada.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu