Wszyscy chilijscy górnicy zostali uratowani. Zdaniem byłego ratownika górniczego Adriana Jasiaka akcja w kopalni San Jose przypominała tę, którą polscy ratownicy przeprowadzili w 1969 roku w kopalni Generał Zawadzki w Dąbrowie Górniczej. Szef akcji ratowniczej sprzed 41 lat tłumaczył w "Rozmowie Rymanowskiego" w TVN24, że w obu przypadkach użyto podobnej technologii.
Różnica to inne wyposażenie kapsuły i mniejsza głębokość (w przypadku Polski - 100 m, w Chile - 600 m w głąb ziemi). - Technologia ta sama. Urządzenia inne. Ta sama kapsuła, tylko inaczej wyposażona - przypominał Jasik w TVN24.
Kilka analogii
Do wypadku w kopalni Generał Zawadzki doszło 24 sierpnia 1969 roku. Woda z mułem odcięła tam ponad 80 górników. Woda odcięła drogi wyjścia dla 82-osobowej załogi. W strefie bezpośredniego zagrożenia znalazło się poza tym około 100 kolejnych górników. Akcja ratunkowa trwała kilka dni - 27 sierpnia wieczorem przebito ostatnią warstwę mułu i górnicy zobaczyli światełka lampek, dostali żywność i wodę. 28 sierpnia ratownicy dotarli do zasypanych - kolejno, przez ponad 2,5 godziny transportowano ich na powierzchnię za pomocą kubłów. Umieszczeni w nich górnicy byli wyciągani szybem pomocniczym.
Po tylu dniach w ciemnościach, by nie oślepli przy kontakcie z silnym światłem, górnicy musieli mieć zasłaniane oczy - zupełnie jak Chilijczycy. Nie udało się ocalić tylko jednego górnika na około 200 bezpośrednio zagrożonych. Zginął, jeszcze podczas ucieczki przed wodą, 19-letni Marian Derej.
Jak wspominają ratownicy, przez czas, gdy górnicy byli pod ziemią nieformalne dowodzenie nad nimi przejął jeden człowiek - ratownik, który w normalnych warunkach nie był ich przełożonym. Takim "dowódcą" w Chile był sztygar Luis Urzua.
Źródło: TVN24, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24